Kiedy pół roku temu korzystałem z jednej z mega-promocji Lotu, bookowałem bilety do Mediolanu-Malpensy i nocleg w Courmayeur, miałem cichą nadzieję na świeży śnieg. W końcu Courmayuor wraz z Chamonix i Verbier to historyczna mekka freeride w Alpach.
Ok – być może kolejki do kolejek od 5-6 rano po opadzie, by wjechać pierwszą gondolą, albo rządki narciarzy z plecakami ABS wchodzące z samego rana by złapać chociaż jedną kreskę – bo za dwie godziny wszystko będzie poryte – być może to NIE jest moja wrażliwość… ale mimo to chciałem spróbować tego raz jeszcze… a może… a jeśli… a nóż…
Do samego końca nie zdecydowałem w jakiej konfiguracji polecę do Courmayeur. Wieczór przed wylotem dwa portale: wepowder i snow-forecast powiedziały mi jednak wszystko co było potrzebne do podjęcia decyzji: ostatni spory opad miał miejsce parę tygodni temu, a metr świeżego śniegu ma spaść dosłownie w dzień mojego powrotu do Warszawy. No a do tego według prognozy google ma być lampa. Cóż… Zamiast lawinowego plecaka, nadajnika i szerokich nart, spakowałem więc okulary przeciwsłoneczne i wąskie, zgrabnie taliowane gigantki.
Na początku lekkie rozczarowanie… czy jednak mogę napisać, że miałem pecha?
Courmayeur to parędziesiąt kilometrów doskonale przygotowanych tras, piękne słońce i masa zabawy na śniegu. Samo miasteczko zawiera w sobie chyba defnicję słowa „urokliwe”: wąskie uliczki, lokalne pizzerie, malutkie sklepiki. Tak strasznie inne od podstarzałych kompleksów w Dolomitach. Bardzo niepopularne wśród Polaków. Na stoku wyśmienite włoskie pasty, aperol i bombardino. Sam sobie odpowiem: nie, nie czuję żadnego pecha.
I myślę, że jeśli za rok zobaczę identyczną promocję Lotu i bilety do Mediolanu za trzy stówy (w tym narty), oleję zatłoczoną Madonnę i wrócę tutaj – do Courmayeur. Pozdrowienia spod Monte Bianco. Salute!