Wiele osób z którymi rozmawiam i opowiadam o różnych wyprawach narciarskich pyta mnie z kim byłem w wielu miejscach. Zawsze gdy pada odpowiedź „zupełnie samemu”, widzę zdziwienie na twarzy swojego rozmówcy… „jak to samemu?”, „po co jechać samemu?”, „nie bałeś się?”, „miałeś co robić tak samemu?” – to z reguły pytania które słyszę… Uśmiecham się wtedy zawsze…
Zanim się rozwinę, napiszę tylko, że wiem, że czytają to moi kumple z którymi zjeżdżam… Wspólne podróże są świetne. Panowie, Japonia czy Gruzja które zrobiliśmy w tym roku – to jedne z bardziej udanych wypraw narciarskich w moim życiu, i jestem z nich bardzo zadowolony. Towarzystwo było doborowe, super kompani zarówno do nart jak i do wygłupów, czy do poważnych dyskusji. Więc chłopaki, nie obraźcie się na mnie gdy będziecie to czytać, ale po prostu muszę napisać, że samotne podróże są równie genialne. Podróżowanie po zakątkach świata zupełnie samemu i jazda na nartach z przypadkowo poznanymi ludźmi, to równie wspaniałe doświadczenie, które będę polecał każdemu, kto mnie o to zapyta.
A więc narty solo: od czego zacząć?
Przewodnik
Moja odpowiedź jest jedna: Lonely Planet. Olej Pascala, olej Michelin – moim zdaniem informacje w tych przewodnikach są niepełne, często mało przydatne dla narciarzy czy backpackersów, szybko się dezaktualizują. Tylko Lonely Planet spełnia moje oczekiwania, szczególnie przy samotnych podróżach. W Lonely Planet nie znajdziesz informacji, które możesz sobie po prostu wygooglować. Redaktorzy Lonely Planet byli w tych wszystkich opisywanych miejscach osobiście – często po kilku, następnie ich relacje są kompilowane w jedną całość, a wcześniejsze edycje uaktualniane. Z Lonely Planet zrozumiesz lokalną kulturę, poznasz anegdoty, daty lokalnych świąt, festiwali, warte odwiedzenia miejsca, poznasz lokalne zwyczaje, jedzenie (nie tylko w restrauracjach), zrozumiesz kontekst historyczny lokalnych poglądów i przekonań. Oczywiście Lonely to nie wszystko – zanim wyruszę w podróż spędzam dziesiątki godzin na forach, wikipedii, wikitravel, często męczę ludzi mailami czy telefonami. Ale mimo to, dla mnie przewodniki Lonely to nieodzowny element samotnej podróży.
Dla kontrastu radzę Wam przeczytać hejterski wpis dot. Lonely Planet: http://kontakt-kik.blogspot.com/2011/07/dlaczego-nie-lubie-lonely-planet.html – moim zdaniem opisuje tylko negatywne emocje i formułuje negatywne osądy bez podawania faktów. Jedyne fakty, o których autor pisze, to zdania Lonely nt. Polski i świąt katolickich podane zdaniem autora bez należytego szacunku i kontekstu, w ten sam sposób co np. informacje o religijnych świętach hinduskich. Cóż… blog reprezentuje poglądy Klubu Inteligencji Katolickiej, rozumiem więc, że takie podejście może boleć. Ja jednak nie wyobrażam sobie innego. Skoro jednak ja tak bardzo Lonely polecam – dla równowagi warto przeczytać też inne wpisy i wyrobić sobie opinie samemu.
Gdzie spać?

Arktyczna Laponia: pokój u Dicka i Miny – wieczorne biesiady z nimi ze wspaniałym, gotowanym przez nich jedzeniem – zapamiętam długo.
Zrezygnuj z hoteli. Kiedyś na Alasce popełniłem błąd. Zanim wyruszyłem w dzicz, zatrzymałem się w Anchorage. Z odbytych wcześniej podróży służbowych zgromadziłem dużo punktów hotelowych, które potem za darmo mogłem wykorzystać – i zdecydowałem się na darmowy dla mnie, ale luksusowy hotel w stolicy Alaski. Z hotelu korzystali głównie opaśli amerykańscy turyści którzy chcieli tylko „powąchać” Alaskę z daleka, i białe kołnierzyki, które przyjechały w sprawach biznesowych, najczęściej związanych zapewne z rurociągiem trans-alaskańskim. Nie muszę mówić, że integracji żadnej nie było. Nie rozmawiałem z żadnymi ludźmi, chodziłem tylko jeść do miejsc polecanych przez mój Lonely Planet. Raz czy dwa wybrałem się na trekking w góry wkoło Anchorage. Dopiero kiedy ruszyłem w dzicz, i zacząłem nocować w pensjonatach, jeść w przydrożnych barach i poznawać ludzi: kierowców ciężarówek, rangerów, czy innych narciarzy – podróż zaczęła nabierać kolorów.
Pełne zanurzenie
Tak naprawdę prawdziwa integracja z ludźmi ma miejsce w przypadku samotnych podróży. Kiedy jesteś we dwójkę, trójkę czy piątkę – jest świetnie, ale raczej stanowicie zamkniętą ekipę, która – owszem – może kogoś poznać i pogadać z obcymi, ale ekipa to ekipa. W ekipie następuje wspólne planowanie i zawieranie związanych z tym kompromisów, ekipa jest zgrana, wyrusza i wraca razem. Samemu jest inaczej. Odważę się napisać, że istnieje coś takiego, jak cała filozofia „Solo Travel”. Wielu blogerów-podróżników jak np. Global Goose stawia tezę, że każda osoba powinna spróbować samotnej podróży przynajmniej raz w życiu. Ze samotna podróż wzbogaca jak żadna inna, że dzięki niej można poznać wielu wspaniałych ludzi, że prawdziwie integruje Cię z krajem który odwiedzasz, z lokalsami, i z otaczającą Cię kulturą. Ich zdaniem, pierwsza samotna podróż jest rodzajem wspaniałego szoku, który każdy pamięta całe życie. Lies Ouwerker pisze, że tylko samotne podróże umożliwiają jej totalne zanurzenie (immersion) w lokalnej kulturze i prawdziwie pełną integrację z innymi ludźmi.
I cholera coś w tym jest. Pamiętam, kiedy jadąc drogą w arktycznej Laponii spotkałem auto jadące w przeciwnym kierunku z nartami na dachu. Spotkać tam auto – to jest w ogóle sprawa niezbyt częsta, a jeszcze narty na dachu – to nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Zaczęliśmy mrugać sobie światłami, machać do siebie i w końcu zatrzymaliśmy się na przeciwnych poboczach. Jossi, sympatyczny Szwed – niemalże padł mi w ramiona widząc mnie pierwszy raz w życiu. Wymieniliśmy się od razu doświadczeniami, kontaktami do siebie i informacjami o okolicznych zjechanych i zaplanowanych do zjechania górach. Umówiliśmy się na wspólne zjazdy. Mamy kontakt do tej pory.
Lawiny

Podczas samotnych zjazdów musisz jakoś radzić sobie z robieniem fotek (wiem, wiem – siedzę tu za bardzo na tyłach nart)
To jest w zasadzie główny argument przeciwko samotnej jeździe na nartach. Nawet jeśli sensownie ogarniasz zagrożenie lawinowe, unikasz ryzykownych stoków i podejść, i jesteś generalnie rozsądny – wypadki się zdarzają nawet najlepszym ekspertom. W sytuacji kiedy coś cię przysypie – jesteś zawsze zdany na kolegów z ekipy: na ich działające nadajniki lawinowe, na ich umiejętności ich obsługi, na ich wytrzymałe łopaty i silne ręce. Jeśli zasypie cię, kiedy zjeżdżasz sam – masz w zasadzie konkretnie przesrane. Generalnie, jeżdżąc samemu widzę niewielki sens zabierania ze sobą całego anty-lawinowego sprzętu – bo tylko ciąży w plecaku, a w razie problemów na niewiele się zda. Na szczęście jednak samotne podróże na narty, wcale nie oznaczają samotnej jazdy na nartach. Bardzo często bywa, że akurat w helikopterze jest jedno wolne miejsce, że jakaś przewodnik może zabrać jedną osobę więcej, albo jak pisałem wyżej, że zintegrujesz się z innymi narciarzami do zjazdów. Tak naprawdę podczas moich samotnych narciarskich podróży zaledwie kilka razy zdarzyły mi się zupełnie samotne zjazdy. Cóż… przeżycie również ekscytujące, i skłamałbym gdybym napisał, że tego żałuję, ale jednak staram się tego nie robić jeśli są inne wyjścia.
Na koniec napiszę, że BARDZO polecam samotne podróże każdemu narciarzowi przynajmniej raz na jakiś czas. Moja kolejna – już za 5 tygodni. I uśmiecham się mimowolnie do siebie, kiedy o niej pomyślę! 🙂
6 lipca 2014 o 3:56 PM
Nelis, jak wiesz naleze do osob raczej towarzyskich ale po przeczytaniu „solo” natchnales mnie i faktycznie cos w tym jest, ze kazdy powinien wybrac sie choc raz w zyciu w podroz sam. DIeki za inspiracje, pozdrawiam 🙂
6 lipca 2014 o 4:16 PM
Strasznie sie ciesze, ze Cie zainspirowalem! 🙂 Masz juz pomysl na kierunek?
6 lipca 2014 o 9:22 PM
No a możliwość podzielenia się tymi wszystkimi doświadczeniami z bliskimi? Co mi z tego, że jestem w pięknym miejscu, skoro nie mogę w pełni tego przeżywać nie dzieląc się tym pięknem z moim facetem? Tak jeździć samemu – to musi być strasznie, strasznie smutne… Nie mówiąc nawet o tym, że trzeba dopłacać do jedynek!
7 lipca 2014 o 9:19 AM
hehe 🙂 rzeczywiście dopłacanie do jedynek – to główna wada solo travel 🙂 a poza tym… cóż… masz prawo do własnych osądów… uwierz mi, że nigdy nie czułem się smutno podróżując samemu!
7 lipca 2014 o 8:11 AM
jak piszesz o filozofi solo travel to jak mozesz zapomniec o COACHSURFINGU!!! moim zdaniem to jest czesc tej filozofi – jak jezdzilem sam, to coachsurfing byl podstawa mojej podrozy zawsze. to duzo lepsze niz hostel, bo hostelu masz samych ludzi ktorzy podruzuja, a w couchsurfingu masz do czynienia z ludzmi ktorzy pochodza i mieszkaja w miejscu ktore odwiedzasz.
7 lipca 2014 o 9:18 AM
Pełna zgoda Robert. Nie pisałem o coachsurfingu, bo nigdy go nie próbowałem… Może kiedyś! 😉 Pzdr! R.
7 lipca 2014 o 9:14 AM
Jak pięknie napisane. Zgadzam się, dla mnie, samotne podróże to zarówno wędrowanie po zakamarkach naszej planety, ale również dreptanie wewnątrz siebie. Poznajemy innych, otwieramy się na nowe i wreszcie – dowiadujemy, że tak naprawdę wszyscy głęboko w sobie ukryte mamy te same pragnienia i marzenia, bez względu na szerokość geograficzną. U mnie rewelacyjnie zadziałał couch surfing, niebywałe przeżycie. Lubię czytać Twojego bloga! Czekam na kolejny wpis 🙂
7 lipca 2014 o 9:17 AM
Bardzo dziękuję za ten komentarz Edyta. „dreptanie wewnątrz siebie” – chyba nie ująłbym tego lepiej… pożyczam to określenie! pozdrowienia! 🙂
7 lipca 2014 o 9:44 PM
Boska jest ta krytyka Lonely Planet!
7 lipca 2014 o 9:59 PM
cicho! korporacje zlasowaly Ci glowe! jestes czescia przemyslu, nieswiadomym towarem, spece od marketingu na Tobie zeruja 😉
7 lipca 2014 o 10:14 PM
Tak! Jestem szkodnikiem!
A nawiązując do przygotowań: My przed wyjazdem do Chile zapoznaliśmy się też z lokalną muzyką. Moja gorsza połowa skatowała się niezliczoną liczbą utworów o średniej jakości. Ale to, co zostawił do odsłuchu tylko dla mnie, jest świetne. Genialne do podróży samochodem i po Ruta 5, i drogą szutrową na wulkan!
Polecam składankę: Love, Peace & Poetry: Chilean Psychedelic Music (https://www.youtube.com/playlist?list=ALNb4maWNoT6S-d_dDxLUmCUnzUuMXmj-a). I oczywiście obowiązkowo Victor Jara.
7 lipca 2014 o 10:23 PM
łohoooo! Chilean Psychodelic :-)))) niezle sie zapowiada… jutro jade akurat 3h autem do katowic… sprawdze na pewno! DZIEKI!!! hahaha.
11 lipca 2014 o 7:38 AM
Rafał, znalazłam Ci przepisy na pisco sour:
Na sposób chilijski:
3 parts PISCO
1 lime juice
2 tbsp sugar
crushed ice
Add some ice and mix in blender. serve chilled in a cocktail glass.
Na sposób peruwiański (który mnie osobiście bardziej smakuje):
2,5 parts PISCO
1 part lime juice
2 tbsp sugar syrup (jarabe de goma) or sugar
1 egg white
crushed ice
Angostura bitters
In a blender, combine the lime juice with the sugar and mix to dissolve the sugar. Add the pisco, and egg white and blend at high speed until frothy, then add some ice and blend again. Pour into a glass, add a few drops of bitters and serve.
Jeżeli używa się cukru to (w obu wersjach) najlepiej cukru pudru, żeby szybko się rozpuścił i nie psuł konstystencji. Alternatywą jest cukier w syropie i temu dość podobne wynalazki. Bardzo popularne w Ameryce Południowej, dostępne w prawie każdym sklepie spożywczym.
11 lipca 2014 o 11:21 AM
Karola, no brzmi extra… ale juz wiem, ze nie bede mogl przywiezc butelki pisco do polski, bo pakuje sie do pokrowca na narty, ktorym pewnie bagazowi beda rzucac, a do podrecznego nie pozwola mi wniesc na poklad… wiesz gdzie to kupic w warszawie moze? Chcialem sprobowac zanim wylece 🙂
18 lipca 2014 o 11:07 PM
Hm… nie szukałam tego nigdy w Warszawie. Teoretycznie powinno być do kupienia w dobrych sklepach z alkoholem. Ale za cenę nie ręczę ;).
28 lipca 2014 o 5:15 PM
Zaginął Pan, czy co? Gdzie nowa notka?
28 lipca 2014 o 10:38 PM
już, już… praca mnie trochę dogięła… 3 dni max… 😉
30 lipca 2014 o 8:21 PM
A ja o samotnej wyprawie i samotności,ze jest przyjemnością dla tych, którzy jej pragną i męką dlatych ,co są do niej zmuszani.
9 stycznia 2015 o 9:32 AM
Kurcze, chyba coś w tym jest… 🙂
29 sierpnia 2018 o 1:56 PM
Daje do myślenia. Ja długo zbierałam się na samotną podróż. Jednak zawsze zniechęcałam się myślą, że nie będę miała do kogo się odezwać. No ale jak inaczej można poznać siebie, jak nie w trakcie takiej wyprawy? Ostatecznie zaryzykowałam i nie żałuję, teraz robię sobie takie wyprawy niezależnie od pory roku;)
29 sierpnia 2018 o 1:59 PM
Ala, cieszę się i wiem dokładnie o czym mówisz! 🙂 chociaż wyobrażam sobie, że dziewczynie może być jeszcze trudniej niż facetowi…