nakreche

narty, na wiele sposobów, subiektywnie


8 Komentarzy

Portillo, Chile: na trasach

Pisałem już o swojej przygodzie w Portillo TUTAJ. Winien jestem jednak bardziej rzeczowy opis tego miejsca, gdyby ktoś z Was chciał pojechać tam na trasy – a uwierzcie – jest po co. (na wszelki wypadek dodam, że ponieważ to Ameryka Południowa – nazwę tej miejscowości na argentyńsko-chilijskiej granicy czytamy „Portijo”)

Portillo na trasie

Portillo na trasie

To co szokuje w Portillo to liczba czarnych tras. I mówię tu o takich prawdziwych czarnych-czarnych a nie o jakichś włoskich-czarnych albo ciemno-bordowych. Po prostu czarnych jest ponad połowa a reszta to czerwone. Niebieska jest chyba jedna czy dwie – i to bardziej na zasadzie łącznika między czarnymi trasami, albo zjazdu do samego dołu. Tu po prostu jest stromo i bardzo stromo. Nie kojarzę miejscowości w Alpach gdzie byłoby wszędzie TAK stromo jak w Portillo. Na tych najstromszych trasach mamy do dyspozycji specjalne czteroosobowe bardzo szybkie wyciągi talerzykowe: taki „kwartet” talerzyków jest tylko jeden na całym wyciągu, porusza się w przód i tył, i jest uruchamiany na życzenie przez operatora. Wjazd trwa kilkadziesiąt sekund i jest naprawdę szybki. Po wjeździe poprzeczka z talerzykami wraca na swoje miejsce na dole. Ponieważ chętnych jest bardzo niewielu – większość czasu wyciąg stoi. Nie ma żadnych kolejek, po prostu podjeżdżasz, wpinasz się, kciuk w górę do obsługi i ziuuuum na górę. Nie widziałem tego systemu nigdzie w Europie.

Kolejna szokująca rzecz: Portillo otoczone jest zewsząd wysokimi, stromymi i bliskimi górami. Słońce zagląda tutaj naprawdę na krótko. Nie ma restauracji na stokach, nie widać rodzin z dziećmi, nie zaznacie tutaj Apres-ski, nie ma snow-parków, nie wejdziecie po nartach do jacuzzi, a masaż może Wam zrobić najwyżej partner albo partnerka.

Trenują za to reprezentacje narciarstwa alpejskiego. I to nie bylejakie. Widziałem Austriaków i Amerykanów! Przyznaję bez bicia że od czasów Pirmina Zurbiggena i Alberto Tomby, czyli od jakichś 20 lat, jestem na bakier ze znajomością alpejczyków, więc nikogo nie rozpoznałem – ale w sierpniu jeździła tam reprezentacja pieprzonej Austrii i Team USA – czyli sam szczyt pucharu świata! Panowie przez rozgrzewkę nosili na kombinezonach jakieś polary, ale po godzinie je zdjęli i zasuwali w „gumach” w narodowe barwy. Do tego na stoku były obecne całe ich ekipy, trenerzy, obsługa, a wszystkie przejazdy były rejestrowane na video – po prostu full profeska.

Stoki w Portillo są doskonale utrzymane i puste. 90% krzeseł jeździ również pusta. Pozatrasowe narty oprócz mnie nosił tylko Javier, o którym pisałem już wcześniej. To istny raj zarówno dla ludzi którzy szukają wymagających tras i chcą pośmigać na tyczkach, ale też dla freaków narciarstwa pozatrasowego – jak ja. Wypadałoby dodać, że aby cieszyć się fajną i szybką jazdą po trasie, trzeba mieć do tego dobre, twarde narty gigantowe, a nie zbyt miękkie i zbyt szerokie Rossi S7, które miałem ze sobą.

Portillo polecam zdecydowanie bardziej niż pozostałe dwa chilijskie ośrodki w których byłem: Valle Nevado i El Colorado. Jedyny jego mankament, to odległość od Santiago de Chile – ponad 2 godziny drogi, w tym jazda słynną górską drogą „Chrystus Odkupiciel” o której też pisałem już tutaj.

 


5 Komentarzy

Chilijskie jedzenie…

Wróciłem już z Chile. Narciarsko może dupy nie urwało – głównie przez ciepłą zimę i El Nino, ale to w końcu pierwszy raz w życiu Ameryka Południowa, nowa kultura, nowi ludzie – wyjazd bardzo fajny i udany.

Teraz mam trochę szoku: biuro, praca, młyn, kocioł. Mam jednak chwilę, i chciałbym napisać Wam o jedzeniu, którego udało mi się spróbować.

 

Na początek klasyk: Bifo de Lomo con agregado - czyli stek wołowy z dodatkiem. Dodatkiem z reguły może być puree, ryż, frytki czy sałatka. Da się znaleźć niewydumane miejsca w Bellavista, gdzie zapłacicie za to 20pln i będzie naprawdę pycha.

Na początek klasyk: Bifo de Lomo con Agregado – czyli dosłownie: stek wołowy z dodatkiem. Dodatkiem z reguły może być puree, ryż, frytki czy sałatka. Da się znaleźć niewydumane miejsca w Bellavista, gdzie zapłacicie za to 20pln i będzie naprawdę pycha.

 

Kieliszek Pisco Sour - to standardowy chilijski aperitif. Do mocnego alkoholu Pisco dodaje się białko jajka i serwuje schłodzony. Pycha! Od około 9 złotych w podstawowych miejscach do 20 w lepszych.

Kieliszek Pisco Sour – to standardowy chilijski aperitif. Do mocnego alkoholu Pisco dodaje się ubite białko jajka, cukier trzcinowy, dużo soku z limonki i cynamon. Serwuje się schłodzony. Pycha! Od około 9 złotych w podstawowych miejscach do 20 w lepszych.

 

Kolejny chilijski klasyk - Chorillana [czyt. korijana]. Frytki, a na nich na bogato kawałki grillowanego mięsa polane żółtym serem. Jeśli mam być szczery - mi nie podeszło. Bardzo ciężkie - nawet z dużą ilością czerwonego wina. 35 złotych. Duuużo.

Kolejny chilijski klasyk – Chorillana [czyt. korijana]. Frytki, a na nich na bogato kawałki grillowanego mięsa polane żółtym serem. Jeśli mam być szczery – mi nie podeszło. Bardzo ciężkie – nawet z dużą ilością czerwonego wina. 35 złotych. Duuużo jedzenia.

A skoro jesteśmy przy winie. Tak często podaje się Una copa di vino de la casa. Prawie się wylało. Ale przynajmniej nikt nikogo o skąpstwo nie posądzi! Nnnno! 9-12pln.

A skoro jesteśmy przy winie. Tak często podaje się Una Copa di Vino de la Casa – czyli kieliszek wina domowego. Prawie się wylało. Ale przynajmniej nikt nikogo o skąpstwo nie posądzi! Nnnno! 9-12pln.

 

Jeśli nie ma wina stołowego, można dostać małe butelki (0,375l), co jest idealnym rozwiązaniem dla kogoś kto jak ja - podróżuje sam. 20-35pln.

Jeśli nie ma wina stołowego, można dostać małe butelki (0,375l), co jest idealnym rozwiązaniem dla kogoś kto jak ja – podróżuje sam. 20-35pln.

 

To z kolei to rekomendacja Lonely Planet: El tralusa a la trauca - morszczuk pieczony w folii w zaprawie z chorizo. Ponoć typowy dla chile - i choć może nie wygląda - jest bardzo pyszny. Około 40pln.

To z kolei to rekomendacja Lonely Planet: El merluza a la trauca – morszczuk pieczony w folii w zaprawie z chorizo. Ponoć typowy dla chile – i choć może nie wygląda – jest bardzo pyszny. Około 40pln.

 

Na koniec szklaneczka mocnego Pisco z lodem. 18pln.

Na koniec szklaneczka mocnego Pisco z lodem. 18pln.


14 Komentarzy

Drogi w Chile

Trudność

"Chrystus Odkupiciel" to wcale nie najtrudniejsza droga w Chile... jest po prostu uczęszczana i znana...

„Chrystus Odkupiciel” to wcale nie najtrudniejsza droga w Chile… jest po prostu uczęszczana i znana…

Nie twierdzę, że chilijskie drogi są najtrudniejsze na świecie. Nie byłem przecież na całym świecie. Wiem natomiast, że górskie chilijskie drogi są zdecydowanie najtrudniejsze spośród tych wszystkich górskich dróg, którymi kiedykolwiek jechałem. Jeśli porównacie ekstremalne chilijskie serpentyny np. z podjazdem pod sam lodowiec w Soelden latem, z trawersem Kaukazu z Tbilisi do Władykaukazu, z przejazdem przez przełęcz Arlberg, albo ze zjazdem do Valdez na Alasce – to nie ta liga kochani. Te wszystkie miejsca są wymagające, ale to jest nic w porównaniu z serpentynami, którymi jeździłem tutaj – w Chile.

I nie piszę tu wcale o drodze „Chrystus Odkupiciel”, o której niedawno wspominałem… Tamta droga wcale nie jest taka trudna jak to wygląda… W lecie jeździ nią masa ciężarówek, jest to strategiczna droga łącząca Santiago z argentyńską Mendozą – pewnie dlatego jest o niej głośno. Jest natomiast całkiem szeroka, agrafki są ostre, ale nie szaleńczo ostre i w zasadzie całą drogę czy to pod górę czy w dół da się przejechać na dwójce. Jeśli uważasz, czy przy zjazdach nie gotuje ci się chłodnica, używasz mało hamulca i nie jesteś po dwóch browarach – da się to naprawdę przeżyć.

Chcę tu napisać o drogach nieznanych szerzej, bardzo mało uczęszczanych, bardzo wąskich i koszmarnie stromych. Drogach po jakich nie ma szans podjechać żadna ciężarówka. Drogach, na których agrafki trzeba często robić na dwa razy. Drogach jakich nie widziałem nigdy w życiu. A do tych wszystkich stromizn i bardzo ciasnych zakrętów dochodzą jeszcze warunki atmosferyczne. Bo nawet latem i bez opadów śniegu – droga wchodząca na wysokość 3000 metrów będzie miejscami oblodzona a w najlepszym przypadku mokra.

Wyposażenie

Wasze auto powinno mieć zdecydowanie napęd na cztery koła. To nie może być zabawka jak BMW x3/x5/x6 (dla ciekawych – tak zachowują się takie „terenówki” BMW w terenie: test Clarksona – pouczające). To musi być auto z reduktorem i z blokadą mechanizmu różnicowego, a ty musisz wiedzieć jak używać obu tych rzeczy. Generalnie te założenia spełnia większość japońskich terenówek: Nissany i Toyoty, do tego rzecz jasna Land Rover i Jeep – to te, o tych wiem. Poza tym miejscowi poruszają się głównie pickupami Dodge’a, Forda i Mitsubishi z napędem na cztery koła.

Kolejna rzecz to łańcuchy na koła, które absolutnie musisz mieć w bagażniku. Moje wyjazdy są budżetowe, nocuję w hostelach, latam jak najtaniej itd – ale na łańcuchach absolutnie nie da się tu oszczędzić. Po prostu to jest nieodzowny element wyprawy. W najlepszym wypadku Carabinieri po prostu nie wpuszczą Cię na górską drogę bez łańcuchów, w najgorszym – bez łańcuchów się po prostu zabijesz.

Nie muszę dodawać że w Chile nikt z osób, z którymi rozmawiałem nie słyszał o zimowych oponach?

Umiejętności

Postój i czekam, aż hamulce ostygną...

Postój i czekam, aż hamulce ostygną…

Jeździłem sporo po górach, mimo to – nie czuję się ekspertem. Pisałem o umiejętności używania reduktora i blokady dyfra. Dwa razy zdarzyło mi się, że na jedynce moje Suzuki stanęło przy podjeździe. Musiałem stoczyć się tyłem do bardziej płaskiego miejsca (żeby nie spalić sprzęgła przy ponownym ruszaniu) i podjechać jeszcze raz na reduktorze. Jeśli wiesz po co jest reduktor i choć raz go użyłeś – to dla ciebie wszystko banalne informacje, ale jeśli nie wiesz – musiałbyś po prostu zawrócić. Podobnie jest z difflock’iem na stromych szutrach.

Mimo oszczędzania hamulców podczas zjazdu – 3 czy 4 razy zaczynały mocno śmierdzieć – wtedy musiałem robić 20 minutowe postoje, żeby miały czas ostygnąć.

Dodatkowo, przy ostrych redukcjach na niskich biegach (np. z trójki na dwójkę) warto nauczyć się robić międzygazy piętą – w przeciwnym wypadku, po wrzuceniu wolniejszego biegu i puszczeniu sprzęgła, auto może zachować się jak przy zaciągnięciu ręcznego – jeśli akurat jest zakręt, a na zakręcie piasek albo oblodzenie – nie muszę chyba tłumaczyć jaki to może mieć skutek… Na tak stromych drogach i przy bardzo aktywnym hamowaniu silnikiem – międzygaz włączany piętą prawej nogi nie jest wcale częścią rajdowej jazdy, ale raczej niezbędnym elementem bezpiecznej techniki prowadzenia auta. Jeśli nigdy tego nie robiliście – warto poćwiczyć ten manewr przed wyjazdem.

Mijanie na wąskiej serpentynie nie zdarza się często, ale jak się zdarzy, a ty jestes akurat po zewnętrznej, oznacza to często zjechanie z asfaltu kilkanaście centymetrów od niczym niezabezpieczonego osypującego się urwiska. Do tego oba auta muszą często złożyć lusterka. Oczywiście nie musisz się przy tym spieszyć, ale tak czy inaczej uczucie do przyjemnych nie należy.

Reasumując

W Chile są autostrady, i skrzyżowania bezkolizyjne. Możesz jechać na Atacamę czy do Patagonii bez żadnych przygotowań lub obaw. Ale jeśli pojedziesz w prawdziwe Andy – powinieneś mieć terenowe auto i zapas umiejętności do jego prowadzenia. Pamiętaj o tym!


8 Komentarzy

Barrio Bellavista

Tym razem zupełnie nie-narciarsko. Chciałem Wam dziś napisać o przeuroczej dzielnicy Bellavista w Santiago – mieszkam tu! Nie sposób pisać o Bellavista nie zaczynając od noblisty Pablo Nerudy – narodowego wieszcza Chile – bardzo tutaj uwielbianego, nazywanego przez wielu (nie tylko Chiliczyków) największym poetą wszchczasów… Moja znajomość poezji kończy się w zasadzie na Gałczyńskim i Szymborskiej, ale mimo to zaryzykuję i zanim opiszę wam Bellavistę – wkleję tutaj ostatni wiersz z cyklu „Dwadzieścia poematów o miłości i jedna pieśń rozpaczy”, w tłumaczeniu Demonique:

Mogę pisać wiersze najsmutniejsze tej nocy.

Pisać na przykład: „Ta noc rozgwieżdżona,
i drgają błękitne gwiazdy w oddali”.

Nocny wiatr krąży po niebie i śpiewa.

Mogę pisać wiersze najsmutniejsze tej nocy.
Kochałem ją i czasami ona też mnie kochała.

W takie noce jak ta miałem ją w ramionach.
Całowałem ją tyle razy pod niebem bezkresnym.

Ona mnie kochała, czasami ja ją też kochałem.
Jakże nie było kochać jej wielkich zapatrzonych oczu .

Mogę pisać wiersze najsmutniejsze tej nocy.
Myśleć, że jej nie mam. Żałować, że ją straciłem.

Słuchać nocy ogromnej, jeszcze ogromniejszej bez niej.
A wiersz spada na duszę jak na łąkę rosa.

Cóż, moja miłość nie mogła zatrzymać jej.
Noc jest rozgwieżdżona, a ona nie jest ze mną.

To wszystko. Daleko ktoś śpiewa. Gdzieś daleko.
Moja dusza nie może się pogodzić z tym, że ją straciłem.

Jakby dla przybliżenia jej, mój wzrok jej szuka.
Moje serce jej szuka, a ona nie jest ze mną.

Ta sama noc jak przedtem bieli te same drzewa.
My, ci jak wtedy, już nie jesteśmy ci sami.

Już jej nie kocham, to pewne, ale jakże ją kochałem.
Mój głos szukał wiatru, aby dotknąć jej słuchu.

Z innym. Będzie z innym. Jak przed moimi pocałunkami.
Jej głos, jej jasne ciało. Ich oczy bezkresne.

Już jej nie kocham, to pewne, ale być może ją kocham.
Tak krótka jest miłość, a tak długie jest zapominanie.

Że w takie noce jak ta miałem ją w swoich ramionach,
moja dusza nie może się pogodzić z tym, że ją straciłem.

Chociaż to byłby ostatni ból, jaki mi sprawia,
i to są ostatnie wiersze, jakie z nim piszę.

Fajne, prawda? Neruda posiadał w Bellavista dom nazwany La Chascona (wolne tłum. „Kołtun” – na cześć włosów jego kochanki – adres Fernando M. de la Plata 192), który jest miejscem pielgrzymek jego fanów z całego świata. Ale Bellavista to nie tylko Pablo Neruda. Bellavista to też zagłębie całej artystycznej bohemy, galerii, wystaw, ale też knajpek, restauracji, klubów, street art i street food. Dla większości mieszkańców Santiago, Bellavista to też synonim imprezy – bo Bellavista nie śpi nocą… Hałas dobiega właściwie zewsząd: uliczni grajkowie na gitarach, głęboki bas z klubów, gitary i bębny z hosteli, gwar tłumu przelewającego się przez ulice, czy latynoskie rytmy ze szkół samby czy salsy.

Murale w Bellavista to nieodłączny element krajobrazu. Pomalowane są kluby, knajpy ale też zwykłe domy czy nawet garażowe bramy...

Murale w Bellavista to nieodłączny element krajobrazu. Pomalowane są kluby, knajpy ale też zwykłe domy czy nawet garażowe bramy…

Nie dane było mi jednak posmakować całonocnych imprez w Bellavista. Dzięki kombinacji choroby po zmianie czasu oraz zamiłowania do nart – padałem do łóżka codziennie po 21, i wstawałem między 5 a 6 rano. Nie wiem jak przespałbym te noce bez zatyczek do uszu wygrzebanych w dramacie z apteczki, a kupionych jeszcze z myślą o chrapaniu Rafała na norwskiej łajbie ponad rok temu. Na szczęście, zatyczki zrobiły swoje – i jeśli myślicie o mieszkaniu w jakimkolwiek hostelu w Bellavista – a nie zamierzacie imprezować każdej nocy – pamiętajcie, że są absolutnie nieodzowne. Każdego poranka, pakując przed siódmą sprzęt narciarski do auta, widziałem zdziwione miny ludzi wracających do hostelu po całej nocy wrażeń…

Mój hostel

Mój hostel

Ale dzięki temu włóczyłem się godzinami po uliczkach i zakamarkach w dzień, po powrotach z nart, o 15 czy 16, kiedy Bellavista jest jeszcze senna. Bo to w sumie zabawne: Bellavista niczym jej mieszkańcy – tak żywa nocą, jest tak samo senna i cicha w dzień w porównaniu do reszty hałaśliwego Santiago, jakby rzeczywiście musiała regularnie odsypiać tę conocną imprezę. Restauratorzy rozstawiają stoliki z kartą śniadań, grubo po pierwszej po południu, i dopiero od godz. 18 Bellavista zaczyna się budzić… O 21 zaczynają się zapełniać restauracje, choć w klubach jest jeszcze zupełnie pusto.

Na szczęście Bellavista nie jest ZBYT turystyczna… Owszem: jest kilka sklepów z pamiątkami, kilku operatorów tourów, ale póki co, to zdecydowanie dzielnica dla lokalsów, dla mieszkańców Santiago, którzy przychodzą tu zjeść, wypić i się pobawić. Mi kojarzy się z podobnymi dzielnicami światowych stolic: Gazi w Atenach, nowojorskim Brooklynem czy choćby Starą Pragą w Warszawie. Szkoda tylko, że jak w przypadku innych podobnych miejsc, Bellavista stanie się zapewne za kilka lat mainstreamowa. Czynsze pójdą w górę, drogie restauracje zajmą miejsce tanich, developerzy wstawią swoje plomby ze szkła, a artyści będą zmuszeni wynieść się gdzie indziej… Dlatego o ile jesteście w Santiago – koniecznie pojedźcie czerwoną linią metra do Baquedano i zobaczcie Bellavistę taką jak jeszcze jest teraz!

 


8 Komentarzy

Takie rzeczy tylko w Chile

Teraz modne są w mediach testy, pogromcy mitów i różne poważne programy rozrywkowe (np. Warsaw Shore), gdzie testuje się jak daleko człowiek może się posunąć w piciu wódki i takich różnych.

Żeby nie wypaść z obiegu, i utrzymać się w głównym nurcie mediów, zdecydowałem, że mój blog nie może być gorszy! Przewodnik LonelyPlanet pisze, że ponoć w Chile można rano pojeździć na nartach w Andach, a po południu poplażować nad Pacyfikiem. Prawda czy Fałsz? Mit czy Kit? Rzuciłem wyzwanie LonelyPlanet. Dość ściemy! W końcu czas sprawdzić, czy ta przereklamowana książeczka jest cokolwiek warta.

Na narty wybrałem El Colorado, nie byłem w nim jeszcze, ale El Colorado jest najbliżej położonym Santiago miejscem gdzie jest wystarczająco dużo śniegu aby pojeździć. Na plażowanie natomiast wybór padł na Laguna Verde nad Pacyfikiem, nieopodal Valparaiso słynącego z pysznego wina i wąskich, klimatycznych uliczek, jedynie godzinkę drogi od Santiago.

Dzień zaczął się wcześnie, ale standardowo. Dzięki mojej chorobie po zmianie czasu o 5 rano jestem już jak zwykle wkurwiony na nogach, a o 7:00 siedzę spakowany w batmobilu (patrz: poprzedni post). Dodatkowe wyposażenie auta stanowią tym razem: jeansy, klapki, polo i szorty plażowe. Jestem zmobilizowany i ukierunkowany na cel. W końcu pracuję w korporacji. Te cechy wyrobiłem w sobie do perfekcji.

Po około półtorej godziny szaleńczej gonitwy po serpentynach okazało się, że w El Colorado jestem… 40 minut przed otwarciem wyciągów i muszę poczekać. Okay. Czekam. 9. Zapinam dechy i jadę! Trasy. Poza kilkoma „boczkami”, poza trasą nie ma śniegu, ale uciecha przednia: bardzo mało ludzi, hasam sobie bokiem, tyłem, przodem, na głowie, jak kto woli. Mijają godziny. Wiem, że nie będę jeździł cały dzień, więc jest intensywnie. Bez przerw. Bez jakiegoś cholernego postoju na siku, albo że niby kolana siadają. O 13 jestem wypluty i nie mam siły już na nic. W dodatku mam żółte oczy, bo nie sikałem. Ale przecież nie przyjechałem tu dla przyjemności. O 13:30 po szybkiej kanapce siedzę w aucie. Czeka mnie trudne zadanie. Google pokazuje, że do Laguna Verde jest 170km i 3 godziny, ale wiadomo, że google nie do końca się zna. Po 2,5h szaleńczej jazdy, życiu na krawędzi i wyprzedzaniu na czwartego (i szybkim postoju na re-fill mojego batmobila), o godzinie 15:50 melduję się na plaży Laguna Verde nad Oceanem Spokojnym. Wieje bryza, fale uderzają o piaszczysty brzeg. Relaks.

Mit: podtrzymany. 

Oto dowody:

Godzina 10 rano, El Colorado

Godzina 10 rano, El Colorado, Andy

Godzina 16, Laguna Verde

Godzina 16, Laguna Verde, Ocean Spokojny

Uwagi:

1. Temperatura nad oceanem (jakieś 19 stopni) nie zachęciła mnie do założenia szortów i klapków.

2. Plaża była totalnie pusta, prawdopodobnie dlatego, że po pierwsze w Chile zaczęła się chyba szkoła, po drugie oficjalnie jest tu wciąż wczesna wiosna.

3. Sformułowania „szaleńcza jazda” użyłem aby podnieść dramatyzm (w mediach liczy się teraz adrenalina). W rzeczywistości mój Suzuki Jimny na autostradzie wyciągał 120km/h po równym, pod górę max stówkę, a z górki nie testowałem bo się bałem. (rozumiecie: luzy na kierownicy, poziom hałasu w przedziale pasażersko-bagażowym, dziwny stukot z dołu).


11 Komentarzy

Chile: kilka fotek

Zanim przejrzycie fotki poniżej – wczujcie się w klimat i posłuchajcie tego co ja codziennie…

Prosto z playlisty radia Disney, Santiago de Chile, 104.9FM: Carlos Baute! 🙂

 

To wnętrze mojego batmobila. Jest teraz jednoosobowy: żeby zmieścić moje narty - trzeba było złożyć wszystkie siedzenia oprócz mojego...

To wnętrze mojego batmobila. Jest teraz jednoosobowy: żeby zmieścić moje narty – trzeba było złożyć wszystkie siedzenia oprócz mojego…

Tak cieszyłem się kiedy pierwszego dnia serpentynkami dojechałem do pierwszego śniegu :-)

Tak cieszyłem się kiedy pierwszego dnia serpentynkami dojechałem do pierwszego śniegu na około 2000m  🙂

Zabawa na switchu...

Jazda „na switchu” – zabawa na stokach Valle Nevado… #uvex

Widok ze stoków wkoło Portillo. Góra na przeciwko - to już Argentyna, zbocze po prawej - Chile. Posterunek graniczny widoczny na dole po prawej.

Widok ze stoków wkoło Portillo. Góra na przeciwko – to już Argentyna, zbocze po lewej – Chile. Posterunek graniczny i kolejka aut do niego – widoczne na dole po prawej. Albo i niewidoczne. Ale jak się kliknie i powiększy – to widać.

Ach, ja to zrobię zawsze tę minę...

Ach, jak może wyjść fajna fotka, to ja zrobię zawsze jakąś głupią minę…

 

Nieważne kiedy spojrzysz w moje oczy, zawsze zobaczysz to... ;-)

Nieważne kiedy spojrzysz w moje oczy, zawsze zobaczysz to… 😉

 


21 Komentarzy

Przygoda w Portillo

Portillo. Wyciąg krzesełkowy. Obok mnie tubylec. Widać po ciemnej karnacji. Gapi sie na moje narty i głupio się uśmiecha. Patrzę na niego. Na plecach anty-lawinowy ABS a do nóg ma przypięte Salomon Q-115. Tak samo szerokie i (tutaj) nietypowe jak moje Rossi S7. Chyba kumam. Głupio się uśmiecham do niego. Zagaduję po angielsku. Nie. Po niemiecku. Nie. Wiedziałem że rosyjski niewiele zmieni i równie dobrze mógłbym próbować po kaszubsku. On tylko po hiszpańsku a w zasadzie po chilijsku. Zrozumiałem tylko że ma na imię Javier, pracuje w hotelu w Portillo i że dziś ma wolne. Chcę zagadać „może coś razem?”. Javier to akurat rozumie dobrze i kiwa z zapałem głową. Myślę sobie, że może jako „lokal” coś pokaże ciekawego. Dojeżdżamy. Javier pokazuje żebym jechał za nim. Jadę. Zjeżdżamy z trasy. Krótki trawers a potem wszystkie ślady prowadzą w lewo, a on gupek, w kamole największe, między skały chce dalej trawersować. Słabo to wygląda więc delikatnie oponuję. Javier wystawia białe zęby w szczerym uśmiechu, twardo pokazuje na kamole i coś mówi „Rafael, Rafael, cośtam-cośtam”. No dobra raz się żyje. Przeciskamy się jakoś. Dwa razy mam ochotę zawrócić ale jakimś cudem zostaję. Trzeba podejść jeszcze kawałek. Wdrapujemy się 10 czy 20 minut. Javier cały czas do mnie po chilijsku tokuje. Jestem na niego trochę zły. Chociaż może bardziej na siebie. Do czasu…

Po podejściu ukazuje się przede mną południowe zbocze otoczone skałami, 40 stopni nachylenia idealnego nietkniętego, mięciutkiego, dziewiczego, nieprzewianego puchu, przykrywającego wiosenny corn rozgrzany słońcem. Jest niesamowicie. Jazda jaka rzadko. Jedna z tych chwil, które pamiętasz do końca życia… Orgazm. Odlot. Obłęd. Przed włączeniem się na uregulowany stok Javier namawia mnie na postój. (Mamo nie czytaj dalej tej notki). Świeci nisko słońce. Jest pięknie. Andy są epickie. Javier wyciąga jointa. Częstuje. Spalamy. Chill. W dole zamarznięte jezioro. Słońce powoli zachodzi za górę. Javier milknie. Kiwamy głowami. Mamy w głowach ostatnie półtorej godziny. Niesamowity puch. Niesamowite widoki. Braterstwo. Dochodzę do wniosku że bez sensu mówić do Javiera po angielsku bo i tak nic nie rozumie. Więc zaczynam mówić po polsku. W języku Mickiewicza idzie mi jednak lepiej niż w języku Szekspira. „Dzięki Javier za ten zjazd. To było naprawdę dobre.” On kiwa głową. Rozumie. Na pewno rozumie. Za to właśnie kocham samotne wyjazdy na narty.

2014-08-17 10.57.21