Wróciłem właśnie z Val di Sole. Trafiłem na „Polish Days” – masa fajnych rodaków jeździła. To był spory zorganizowany wyjazd (były imprezy polskie, jacyś celebryci itd) i były też szkółki narciarstwa i sporo polskich instruktorów. Codziennie po godzinie 15 robił się mokry śnieg i spore muldy – wiadomo – jak to Włoszech w marcu. Naturalne, że ludzie gorzej sobie radzili.
Osobiście lubię takie trochę trudniejsze warunki. Lubię „wsiąść” na ogon doświadczonemu instruktorowi w niebieskiej kurtce „ITA” albo „Scuola Sci Italiana a Madonna”, który wycina muldy agresywnie, krótkim skrętem, by sprawdzić jak długo się utrzymam za nim w tempie i śladzie. Zdarza się, że nie za długo, zdarza się że jedziemy tak sobie cały stok.
Tym razem jednak byli również polscy instruktorzy… I co i rusz trafiał się instruktor oklejony naszywkami „SITN” albo „Polski Związek Narciarski”, który na muldach zwyczajnie sobie nie radził! Jeden dramatyczne wygibasy robił co chwila ratując się od gleby, inny pługował i robił stop co chwila (nie prowadząc grupy).
Sporo w życiu naoglądałem się instruktorów, którzy nie są w stanie zjechać poza trasę, czy pojechać poprawnie śmigu. Instruktorów, którzy robili swoje uprawnienia na obozach instruktorskich organizowanych przez AWF’y. Wysłuchałem *wielu* opowieści z *wielu* źródeł o takich obozach, na których chla się z egzaminatorami, a na końcu każdy kursant zdaje końcowy egzamin i dostaje uprawnienia instruktorskie. Całkiem niedawno rozmawiał ze mną instruktor bez uprawnień przewodnika, który regularnie zabiera komercyjnie grupy ludzi w góry poza trasę i twierdzi, że „daje radę bo ma instruktora”.
Jakie są przyczyny tej patoli? Czy środowisko instruktorskie jest w stanie się samo oczyścić?