nakreche

narty, na wiele sposobów, subiektywnie


1 komentarz

Kasina Wielka: powyżej oczekiwań!

Będzie pozytywnie. Rodzinna miejscowość Justyny Kowalczyk przyciągnęła mnie ubiegłej zimy po sugestii kolegi z pracy. Czas dojazdu z Krakowa: 40-50 minut. Cudowna pogoda, trzaskający mróz (-20), lampa, i… PUSTKI. Kiedy dojechałem pod wyciąg przed dziewiątą rano w sobotę, parking był praktycznie pusty, i większość krzesełek wjeżdżała na górę pusta.

Nie miałem akurat ze sobą boazerii, więc musiałem skorzystać z obleśnej wypożyczalni w której cały wybór ogranicza się do dwudziestu sztuk carverów Salomona o długościach w przedziale około 160cm (hehe, dawno nie jeździłem na zabawkowych nartkach). Na taki sprzęcior planuję wsadzić pewnie swoje półtoraroczne córeczki i nie jest to może mój szczyt marzeń – ale okay, w końcu nie jestem w Garmisch-Partenkirchen. Nie napinam się, biorę co jest i gnam na wyciąg.

Krzesełko jak krzesełko – nie ma co opisywać za wiele. Jeździ, nie zacina się, przy wsiadaniu nie wali za mocno w tyłek. Skipass też działa.

Trasy są dwie: jedna płaska, druga troszkę bardziej stroma, wzdłuż słupków na wyciągu. Zjazd-wjazd, zjazd-wjazd, zjazd-wjazd. Zjazd czerwoną wzdłuż wyciągu trwa może ze dwie minuty i nie musisz się zatrzymywać. Ale ważne: jeździsz bez czekania, bez tłoku w kolejce, na dobrze przygotowanej, ubitej trasie. Jest wystarczająco stromo, żeby jechać niemal dowolnie szybko. Świeci słońce. Pęd powietrza zatyka ci usta. Na stoku: pusto.

Jest… hmmm…. FAJNIE!

I nie zrozumcie mnie tylko źle: nie sugeruję tutaj, aby mieszkańcy Tyrolu i Gryzonii wsiadali w swoje be-em-we i gnali po tysiąc kilometrów na weekend do Kasiny! NIE! Wszystko musi mieć swoją perspektywę. A moja perspektywa, to perspektywa koleżki, który budzi się o siódmej rano w sobotę w Krakowie, do dwunastej nie ma żadnych konkretnych planów, patrzy za okno: a tam nie dość, że w nocy dopadało, to jeszcze słońce wychodzi. Wobec braku sensownej alternatywy – wsiada w auto i po 40 minutach jest pod wyciągiem.

I z takiej perspektywy Kasina Wielka NAPRAWDĘ jest okay. Polecam.

R.

 

 


10 Komentarzy

Ubezpieczenie na narty: nie daj się oszukać…

Historia

Mieliście pecha i połamaliście się na nartach? Ja miałem. Przy jakichś próbach freestyle przy sporej prędkości roztrzaskałem nadgarstek, złamałem nos, straciłem przytomność. Kiedy doszedłem do siebie i zjechałem do stacji kolejki – zadzwoniłem do ubezpieczyciela: miły pan poinformował mnie nawet gdzie jest najbliższy ortopeda i kazał dzwonić jak tylko będę miał szczegóły nt. swojego stanu zdrowia. Na miejscu u lekarza, prześwietlenie – i okazuje się, że niezbędna jest operacja nadgarstka, a więc jazda do szpitala w Innsbrucku, i szacowanie kosztu. Po kilku godzinach lekarz daje wstępną wycenę operacji: 5.000 EUR. Lekarze mówią, że nie należy czekać i każdy dzień zwłoki grozi komplikacjami. Operacja powinna nastąpić jak najszybciej.

Tu muszę zrobić dygresję. Otóż wtedy nie wiedziałem, że w interesie ubezpieczyciela najlepszy możliwy ruch, to sprowadzenie pacjenta do Polski, gdzie nie płaci już za leczenie. A więc z ich punktu widzenia dużo lepiej i mniej ryzykownie jest zapłacić nawet za wysłanie prywatnej karetki z załogą z Polski po chorego, niż zostawianie go na operację poza Polską. Operacja grozi powikłaniami, nieprzewidzianym leczeniem, dłuższym pobytem w szpitalu, itd. – a wszystko to przekłada się na dramatyczny wzrost kosztów, które ponosi ubezpieczyciel. Koniec dygresji.

A więc, w drodze do szpitala w Innsbrucku, za moimi plecami (a oficjalnie: w trosce o mnie) ubezpieczyciel kontaktuje się z lekarzami i zadaje im pytania w stylu „czy transport do Polski będzie zagrażał mojemu zdrowiu lub życiu“. Lekarze albo są niedoświadczeni, albo szczerze odpowiadają precyzyjnie na zadane umiejętnie pytania, że „nie umrę w transporcie” i tak dalej. Rozmowy z lekarzami są umiejętnie kierowane i nagrywane. Po tych konsultacjach ubezpieczyciel dzwoni do mnie i informuje mnie, że nie zamierza płacić za operację, ale może przysłać po mnie karetkę (wiedząc, że na kolejny dzień mam bilety lotnicze do Polski, więc to nawet nie jest konieczne). Potem, po powrocie do kraju pomoże mi w uzyskaniu pomocy medycznej w Polsce. Off’em konsultant informuje mnie, że przecież wolę leżeć w szpitalu w Polsce, gdzie są lepsze możliwości komunikacji, dogadania się, i gdzie może odwiedzić mnie rodzina. Zgadzam się w końcu. Po przylocie do kraju czeka na mnie niespodzianka: ubezpieczyciel informuje mnie, że może przekazać mi telefony do prywatnych lub państwowych szpitali ortopedycznych (!!!) i na tym kończy się jego rola. Za opiekę w kraju mam płacić sobie sam, i żebym lepiej przeczytał sobie OWU (ogólne warunki ubezpieczenia) – przecież sam się na nie zgodziłem.

Finał

W Szpitalu MSW każą czekać mi na operację dwa miesiące. Za operację w prywatnej klinice CMC płacę… dużo. Oczywiście z własnej kieszeni. Tak wygląda mój nadgarstek po operacji:

Minęło 10 lat, ale blizny wciąż przypominają mi, by wybierać dobrego ubezpieczyciela.

Lekcja do zapamiętania

  • Jeśli miałeś wypadek, i chcesz mieć operację za granicą, wystąp do lokalnego lekarza o oświadczenie, najlepiej na piśmie, że transport do kraju i/lub zwłoka w operacji będzie działać na twoją szkodę. Wtedy, nawet jeśli ubezpieczyciel odmówi zapłaty za operację (a zdarza się i tak), bez problemu wygrasz tę kasę po reklamacji, a w najgorszym razie przed sądem.
  • Bądź twardy, nie ulegaj sugestiom ubezpieczyciela. Niech twoje zdrowie będzie dla Ciebie priorytetem. Oni chcą zapłacić jak najmniej a ty chcesz wyzdrowieć bez problemu – niestety wasze cele są sprzeczne.

Ubezpieczenia: kogo unikać?

Pamiętaj: duże korporacje wynajmują coraz częściej całe agencje ludzi którzy chodzą po forach i wypisują bzdury. Nie ufaj nieznajomym ludziom polecającym produkty ubezpieczeniowe na forach narciarskich. Pod tym postem który właśnie czytasz, wykasowałem już dwie trzy opinie śmierdzące płatnym spamem.

Przebijanie się przez OWU (Ogólne Warunki Ubezpieczenia) jest koszmarnie żmudne. Zrobiłem to za was.

mBank / AXA

Lubię bardzo mBank, mam tam konto. Ubezpieczenie kupuje się bardzo szybko i bardzo łatwo. Tym większe było moje rozczarowanie, gdy wczytałem się w ich OWU. mBank/AXA nie pokrywa kosztów pierwotnej rekonstrukcji aparatu więzadłowego kolana, (paragraf 17, punkt 5 OWU), a ponadto warianty mały i średni nie pokrywają kosztów ratownictwa.

Innymi słowy ze zwrotu kosztów wyłączona jest BARDZO częsta kontuzja narciarska NAWET po opłaceniu droższej składki za uprawianie sportów zimowych. Nie ma nawet sensu wchodzić w szczegóły jazdy po trasie lub poza trasą. Dla mnie stanowczo dyskwalifikuje to mBank/AXA jako sensownego ubezpieczyciela na jakikolwiek wyjazd narciarski.

AVIVA

Firma wyklucza z ubezpieczenia sport wyczynowy, definiując go jako “sporty uprawiane regularnie i intensywnie” (definicja #60 w OWU). Wykluczone jest również pokrycie kosztów leczenia związane z “pierwotną rekonstrukcją aparatu więzadłowego kolana“ (OWU – punkt IV, podpunkt 14).

Moim zdaniem oba wykluczenia (w szczególności drugie) dyskwalifikują AVIVĘ jako ubezpieczyciela jakiegokolwiek wyjazdu narciarskiego.

 

Gothaer / Planeta młodych

To wariant ubezpieczenia Gothaer na cały rok, niezależnie od liczby wyjazdów. Da się rozszerzyć odpowiedzialność ubezpieczyciela na cały świat oraz na sporty ekstremalne, płacąc składkę premium. Ale nawet najszerszy i najdroższy pakiet o nazwie Travel SPORT VIP, obejmujący sporty ekstremalne, ma koszty ratownictwa ograniczone do 5.000 EUR (paragraf 5, pkt. 5.3 OWU). Pewnie wystarczy to na sam koszt krótkiego lotu helikopterem ratunkowym w Europie. Ale w Stanach, Kanadzie czy Japonii będzie to kosztować wielokrotność tej kwoty. Jeśli do tego doliczy się jeszcze niedużą akcję poszukiwawczą (SAR), gdy helikopter ma polatać trochę dłużej i więcej osób będzie w nią zaangażowanych – z łatwością dojdziemy do kwoty 20.000 – 30.000 EUR. Tak niski limit na koszty ratownictwa wykluczają Planetę Młodych z moich rozważań.

Signal Iduna

Podobnie sprawa ma się z Signal Iduna: da się dopłacić składkę do uprawiania sportów wysokiego ryzyka (kod HR), wyczynowego uprawiania sportu (kod SP), oraz uprawiania sportów ekstremalnych (kod SM) (paragraf 12, punkt 4, OWU), ale nawet w przypadku wykupienia tej składki, w każdym przypadku koszty ratownictwa są ograniczone do 5.000 EUR. (patrz punkt wyżej)

Alpenverein / Generali

To znany produkt, który kupuje masa riderów z krajów zachodnich. Działa na zasadzie składki rocznej. Warto wspomnieć o sensownym limicie na koszty ratownictwa: aż 25.000 EUR na osobę. Jedyna poważna wada tego ubezpieczenia, to niski limit na koszty leczenia: jedynie do 10.000 EUR – w przypadku jakichkolwiek powikłań podczas pobytu w szpitalu, ten limit wyparuje błyskawicznie. Miej to na uwadze przy kupnie. więcej: http://www.alpenverein.pl/polska; Niektórzy kupują to ubezpieczenie, a na leczenie szpitalne mają kartę EKUZ działającą w krajach Unii. Pytanie jednak co z resztą świata? Słyszałem też o szpitalach, które ignorują polskie karty EKUZ. Jest też trochę więcej istotnych wyłączeń odpowiedzialności, o których musisz pamiętać:

  • Nie są objęte ochroną wszelkie wypadki z udziałem pojazdów mechanicznych. Jeśli więc rozwalisz się podczas holu na skuterze śnieżnym, albo w helikopterze w Gruzji – płacisz za ratunek i leczenie sam.
  • Z odpowiedzialności wyłączone są również wypadki na Arktyce/Antarktydzie (oba obszary zdefiniowane przez koło podbiegunowe) oraz Grenlandii, a także w ekspedycjach powyżej 6000 metrów (podobnie jak w opisanym poniżej PZU/PZA).

Wiem, że część riderów lubi ten produkt, jednak ze względu na niski limit kosztów leczenia, ja osobiście go odradzam.

Gdzie się ubezpieczać?

Obecnie – w roku 2018, moim zdaniem istnieją dwa warianty ubezpieczenia poza trasę warte rozważenia:

  • PZU/PZA (czyli efekt współdziałania Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń oraz Polskiego Związku Alpinistycznego). Oba podmioty stworzyły wspólnie produkt ubezpieczeniowy o nazwie „Bezpieczny Powrót”. Opłacasz jedną składkę rocznie. W zależności od parametrów jakie wybierzesz – cena mocno różni się od wybranego pakietu i opcji, a ja płacę z reguły około 250 PLN na rok. Bezpieczny Powrót ma też bardzo sensowny limit na koszty ratownictwa (100.000 – 250.000 PLN) oraz koszty leczenia (250.000 PLN). więcej: https://pza.iexpert.pl/main; Ważne wyłączenia:
    • To ubezpieczenie nie działa na Arktyce. Zadałem im pytanie co dokładnie rozumieją przez Arktykę (nawet Wikipedia podaje różne definicje). Wg. ich definicji Arktyka to wszystko wewnątrz koła podbiegunowego. A więc nie licz na zwrot kosztów i pomoc, jeśli wypadek przydarzy ci się w Laponii, na Spitsbergenie, albo na Lofotach.
    • W podstawowym pakiecie nie ma również ochrony powyżej 6000 metrów, a więc jeśli jesteś kozakiem który jeździ w najwyższych rejonach Tien-Szan, Karakorum czy Himalajów – musisz dokupić składkę premium;
  • Warta ma interesujący produkt w swoim pakiecie ubezpieczenia sportowego. Po pierwsze: da się zapłacić składkę premium za uprawianie sportów ekstremalnych. Po drugie: Limit na poszukiwanie i ratownictwo jest niemały: 50.000 PLN, podobnie jak limit na koszty leczenia (160.000 lub 400.000 PLN). Brak jest irytujących wykluczeń dotyczących obszarów geograficznych, albo specyficznych kontuzji narciarskich. Wadą jest jednak cena: koszt tygodniowego wyjazdu z sumą ubezpieczenia 160.000 PLN to ponad 200 PLN. Warta jednak wydaje się jedyną sensowną opcją, kiedy jedziemy w tereny nieobjęte ochroną PZU/PZA albo Alpenverein. Więcej: https://wartadirect.pl/

Jeśli jeździsz po trasie również możesz wykupić powyższe ubezpieczenia i wydaje się, że nawet dla narciarzy trasowych ma to głębszy sens.


2 Komentarze

Kaprun / Zell am See: Słabizna

Żeby było wiarygodnie – muszę dotrzymać obietnicy danej na początku i wypada mi kogoś zjechać. Cel wybrałem dość banalny i łatwo mi w niego postrzelać.

To polsko-rosyjska miejscowość leżąca w środkowej Austrii. Nie piszę celowo, że Kaprun – bo to o nim mowa – leży w Alpach, bo to jakbym napisał, że Rosja leży w Europie. Opinie są zasadniczo podzielone i nawet jak ktoś pokaże palcem Kaliningrad, albo odwoła się do ich słowiańskiego dziedzictwa, to ja i tak będę miał wątpliwości. I z Rosją w Europie i z Kaprun w Alpach. W każdym razie wszyscy Polacy i Rosjanie przebywający w tej malowniczej miejscowości powiedzieli rodzinie i znajomym, że „byli w Alpach”. To już może przestanę czepiać się szczegółów. Ad meritum.

No okay: jest lodowiec! I co z tego? Jeśli już zdecydowaliśmy się pokonać tysiąc-ileś tam kilometrów – to oblepiony orczykami, płaski i dość mizerny Kitzsteinhorn to nie jest szczyt marzeń. Fajnych, stromych tras w Kaprun jest jak na lekarstwo. Zapytacie: „Chwila, chwila – przecież weszliśmy właśnie na mapkę narciarską Kaprun, a tam jak wół: cała masa czerwonych tras! Co ty gadasz koleś?!”. No właśnie. Równie dobrze mogliby oznaczyć te wypłaszczenia jako „double black diamond” – miałoby to podobny sens, a przynajmniej wszyscy wiedzieliby, że robią sobie jaja. Bo te trasy, które austriaccy marketingowcy zaznaczyli na czerwono na swoich mapkach – w innych kurortach byłyby zdecydowanie niebieskie. Wręcz błękitne! Moim zdaniem to po prostu wkurzające naciąganie ludzi. Podkreślę jeszcze raz: w Kaprun jest PŁASKO. Do tego większość wyciągów to orczyki.

Oczywiście trzeba być fair i przyznać, że Austriacy starają się robić całą resztę porządnie: te wyciągi są całkiem szybkie, trasy utrzymane – jak to w Austrii, Apres ski – dostępne i liczne. Ale moim zdaniem za austriackie ceny, jazdę autem tyle czasu – można by oczekiwać więcej.

Maniery w Kaprun jak to w Polsce,  albo raczej jak w Zakopanem podczas prawosławnych Świąt Bożego Narodzenia. Nie jestem durnym rasistą-rusofobem, ale naprawdę kultura wielu z naszych sąsiadów pozostawia wiele do życzenia. Pijane hordy drące japę i przechodzące przez miejscowość nocą, wpychanie w kolejkach do wyciągów, dochodzenie z boku do kolejki – to niestety ich i nasza również – domena. Wydaje się, że z tego właśnie powodu do Kaprun przyjeżdża stosunkowo mało Austriaków czy Niemców.

Do tego dochodzą jeszcze żenujące napisy „no picnic” w restauracjach na stokach, do których nasi pobratymcy często się nie stosują.

Czemu tak jest? Odpowiedź jest banalna: to najbliższa Polsce (i Rosji) miejscowość narciarska z jako-tako dużym terenem narciarskim i lodowcem.

Dla mnie jednak pozostaje zagadką, czemu nie przejechać 200km dalej na porządny, duży lodowiec z dobrze zróżnicowanymi trasami. Bo jeśli ktoś przejechał te 1000 czy 1200km, to kolejne 200 nie powinno zrobić chyba aż takiej różnicy?

A te 200km dalej, to prawdziwe Alpy: większe zróżnicowanie stoków, prawdziwie czerwone i czarne trasy, większe tereny narciarskie, więcej tras i wyciągów, mniejsze kolejki i większa kultura na stokach i poza nimi. Będę na pewno opisywał te miejsca.

A reasumując: odradzam Kaprun. Zamiast tego – pojedźcie w Alpy. Te prawdziwe.