Kiedy płyniesz w naprawdę głębokim i lekkim jak kurz puchu – nie musisz mieć nawet szczególnie dużych umiejętności. Wpadasz w swój rytm, masz narty pod kontrolą i możesz po prostu rozkoszować się jazdą. Masz w sobie spokój, nie walczysz ze szrenią, z cudzym śladem, narty poruszają się łatwo, płynnie, a jazda nie wymaga siły fizycznej.
Czasem, kiedy wszystko przykryte jest równiutko, a na Twojej drodze są małe niecki albo uskoki – możesz zapaść się w nich po szyję albo po prostu utonąć w puchu zupełnie. Przestajesz wtedy na chwilę cokolwiek widzieć. Musisz wówczas trochę przyśpieszyć, a po wyjechaniu na wierzch, tylko przetrzeć gogle i po prostu pojechać dalej…
Gdybym wrzucił tylko fotkę po prawej, nigdy byście nie uwierzyli, że to co na niej widać, to moja głowa i kawałek ręki, prawda? Pisalibyście: „fotografujesz jakieś kamienie na śniegu i wciskasz kit”. Ale jeśli widać też, co dzieje się ułamek sekundy wcześniej, to chyba uwierzycie?
Ciężko opisać to uczucie słowami… Bardzo nie chciałbym używać frazesów i kliszy, ale jest w tym jednak coś poetyckiego, coś transcendentalnego. I właśnie dla tego uczucia chciałbym tu kiedyś wrócić. Wypada powiedzieć: Dziękuję Gillette, Sayonara Hokkaido! Będę tęsknił…