Osiem lat temu przyleciałem do Laponii pierwszy raz. Z lotniska Arlanda w Sztokholmie latały linie lotnicze, których nazwy nie pomnę, ale założę się że już nie istnieją. Pamiętam, że przedział pasażerski nie był oddzielony niczym od kokpitu, a zamiast stewardessy na siedzeniu stał wiklinowy koszyk, z którego każdy brał sobie kanapki. Lotnisko w Kirunie było drewnianym barakiem. Nie było autobusu ani rękawa. Facet z obsługi po prostu przyniósł moje narty na ramieniu do „terminala”. Kiedy mijałem Kirunę jadąc dalej na północ, powoli znikały wszystkie dostępne sieci komórkowe, a potem stacje radia FM. Aut w moim kierunku (wyprzedzających lub wyprzedzanych) nie spotkałem żadnych. Auto z przeciwka trafiało się może raz na pół godziny. Kiedy zobaczyłem, że któreś kolejne ma na dachu narty – zacząłem mrugać do niego światłami, zatrzymaliśmy się obok siebie na poboczach, wyskoczyliśmy i zaczęliśmy się dzielić doświadczeniami „kto gdzie jeździł” i „a może razem”. Miałem wrażenie, że byłem niemal pionierem nart w Laponii. Że zobaczyłem i przeżyłem rzeczy, które dane jest przeżyć bardzo niewielu…
Minęło 8 lat…
Dziś do mikroskopijnego lotniska w Kirunie dwa razy dziennie ze Sztokholmu przylatuje gruby Boeing 737 linii SAS.
Kiedy odwiedzam moją starą znajomą – Minę – właścicielkę pensjonatu w pobliżu parku narodowego Abisko – nie mogę poznać okolicy. Hotele, hostele, biura operatorów wycieczek arktycznych – wszystko w maleńkiej kilkusetosobowej miejscowości, w której jeszcze 8 lat temu stał tylko jej pensjonat, a z pozostałych „atrakcji” był jeszcze tylko sklep i stacja kolejowa. Kiedy dzielę się z nią swoimi spostrzeżeniami, Mina mówi:
– Rafa, kiedy byłeś u nas wtedy, większą część roku było pusto. Teraz sezon trwa na okrągło: od października do marca jest sezon zorzy polarnej. Od marca do maja narciarstwo, heliski, skitury, wędkowanie pod lodem. Od maja do lipca – szaleństwo dni polarnego, słońce o północy. Od lipca do października – trekking, wędkarstwo. Mamy 20 pokoi, 4 kabiny i praktycznie pełne obłożenie okrągły rok.
Osiem lat temu z niemałym trudem znalazłem w szwedzkiej części Laponii dwa helikoptery i latali nimi śmiałkowie albo wariaci. Teraz w samym Abisko na helipadzie stoi trzy, w Bjorklinden kolejne dwa i w Riksgransen trzy. Jest pewnie więcej. Heliski stało się rozrywką znacznie bardziej popularną. W kolejce do heli Amerykanie, Włosi, Irlandczycy, Niemcy. Pełna mieszanka. Kiedyś w grupie latałem z Team Riderami – narciarzami ekstremalnymi sponsorowanymi przez Rossi albo Heada. Facetami, którzy odjeżdzali mi po pierwszych trzech skrętach. Teraz? Myślę, że oni mają swoje prywatne heli, a do mojej grupy dołączyła kobieta(!) na desce(!). Jako jedyny w grupie (ten dziwny Polak) umiem obsługiwać nadajnik lawinowy. Przewodnik konsultuje ze mną trasę przejazdu. Czuję się trochę jak pomocnik („Rafa, ja jadę prawym śladem, ty pojedź lewym obok tych skał. Reszta grupy: macie się zmieścić między nasze ślady”). Czekamy na nich sporo. Szczególnie na kobietę na desce.
W niegdyś pustych dolinach, dziś sporo skuterów snieżnych – coś, co osiem lat temu praktycznie nie istniało, dziś jest chlebem powszednim. W samym Riksgransen wypożyczalni skuterów śnieżnych jest trzy. Moje zdumienie sięgnęło zenitu, kiedy po lądowaniu na jednym ze szczytów, którego jedno ze zboczy było wyjątkowo łagodne, wjechały po chwili dwa skutery śnieżne.
Nie zrozumcie mnie źle. To wciąż *ta sama* Laponia. Radość z nart jest ta sama. Znów przynajmniej parę razy dziennie widzę renifery. I znów przynajmniej raz dziennie je zjadam (są pyszne!). Ale coś się zmieniło. Zdewaluowało. Odwiedźcie koniecznie Laponię póki ma wciąż swój urok.