nakreche

narty, na wiele sposobów, subiektywnie


13 Komentarzy

Poza trasą: pierwsze recenzje!

Rafał Urbanelis inspiruje, doradza i zaskakuje. Poza trasą to świetnie opowiedziane historie podróży z całego świata z jednym punktem stałym – narciarstwem.
Marek Kamiński – polarnik, podróżnik, pisarz

Poza trasą to inspirująca opowieść o podróżach na krańce świata, o ludziach i o narciarstwie pozatrasowym. Polecam.
Andrzej Bargiel – himalaista, skialpinista, biegacz wysokogórski

Czujecie, jak dumny jestem?! 🙂 Wychodzi na to, że to naprawdę daje się czytać! Ja pierdolę, jestem pisarzem! Będę mógł bezkarnie nosić apaszkę, mieć problem z narkotykami, a jak w pracy rzucę kurwą, to wreszcie wszyscy uznają, że po prostu jestem ekscentrykiem, a nie żadnym chamem!

Nieźle…

A co poza tym?

  • Kończy się praktycznie skład (po redakcji, dwóch korektach i po trzysetnym przeczytaniu książki jestem ledwie żyw).
  • Kończy się okładka (choć dyskusje nad projektami wciąż trwają – to jesteśmy bliżej niż dalej).
  • Na początek stycznia przewidziane są tzw. „szczotki” czyli próbny wydruk w kilkunastu egzemplarzach, w słabej jakości, na użytek wewnętrzny.
  • Premiera książki: wstępnie zaklepana na połowę lutego. Mój wspaniały wydawca ogarnia spotkanie autorskie w Empiku, patronów książki i sam nie wiem, co jeszcze, bo słabo się na tym znam.
  • I jeszcze jedno: będzie przedsprzedaż z rabatem… więcej na blogu wkrótce…


11 Komentarzy

Jolka

Wczesne lata osiemdziesiąte.

Byłem młodszy niż moje córki teraz, i to wspomnienie należy do tych najwcześniejszych. Mogłem mieć maks ze cztery lata. Udało jej się po znajomościach wziąć mnie na ferie do Szklarskiej Poręby na moje pierwsze w życiu narty. Były granatowo-białe. Był napis, ale nie pamiętam jaki, mimo, że ponoć umiałem wtedy czytać. Ojciec się upił i nie dojechał jak zwykle, więc musiała nadrabiać i za siebie i za niego: czasem przytulić czteroletniego brzdąca, który się wywrócił, ale czasem krzyknąć „Dasz radę! Podnoś się! Raz-dwa!”. Te pierwsze wspomnienia z jazdy i wywrotek, to właśnie łzy pomieszanie ze złością i buntem. Taki słono-gorzki smak w ustach.

Pamiętam jak któregoś dnia chcieliśmy gdzieś wjechać jednoosobowym krzesełkiem. Wiecie, jedno z tych wspomnień, które pamiętasz na wyrywki, wzmocnione trochę opowiadaniami usłyszanymi podczas spotkań z rodziną przy świątecznym stole… Więc chcemy wjeżdżać tym krzesełkiem, ale obsługa wyciągu nie pozwala Jej wziąć mnie na kolana i mówi, że muszę wjeżdżać sam. Więc wjeżdżam tym jednoosobowym krzesełkiem pierwszy, a Ona za mną na kolejnym. Siedzę sobie, oglądam świat, jakieś drzewka wkoło, gdy niespodziewanie w ciągu kilku minut spada koszmarna mgła, a może wjeżdżamy w chmury – kto wie. Słyszałem jak krzyczy do mnie. Nie pamiętam już co, ale chyba coś w stylu, żebym się trzymał, czy nie wychylał, czy jakoś tak. No wiecie – ja: czterolatek. Ale nie pamiętam strachu. Mgła była tak koszmarnie gęsta, że nie widziałem krzesełka przed sobą, i pewnie tak samo Ona jadąc za mną – nie widziała mnie. Co jakiś czas tylko z góry mijałem krzesełko zajęte przez turystę czy narciarza. Kilku mi pomachało. Po kilkunastu sekundach mijając Ją upewniali, że siedzę i żyję. Pamiętam, że była mocno zestresowana i mocno mnie wyściskała jak dojechaliśmy na górę. Chyba nie rozumiałem wtedy do końca, o co chodziło. Przecież siedziałem sobie grzecznie i tylko się rozglądałem.

 

Wczesne lata dziewięćdziesiąte.

Mam naście lat. Wszystkie ferie zimowe spędzałem u przyjaciół – górali w Zębie koło Poronina na obozach narciarskich. W Zębie nie ma wtedy żadnego wyciągu ani ratraka, więc dzień zaczynamy od udeptywania trasy, stawiając nartę obok narty. Potem zjazd i znowu podejście. I tak cały dzień. Kiedy czujemy się trochę pewniej, kilka razy zjeżdżamy do Zakopanego, na północ od Gubałówki. Co kilkaset metrów przechodzimy przez jakieś haszcze, albo płoty i druty wyznaczające pastwiska. Normalnie jak jacyś prekursorzy freeride’u. Dojeżdżamy w okolice Ciągłówki, bierzemy narty na plecy i wracamy PKS’em do Zębu.

Jestem na obozie za darmo, na doczepkę. Przyjaciele rodziny – właściciele pensjonatu Pani Krysia i Pan Mietek wiedzieli, że jest Jej ciężko i nigdy nie wzięli od Niej złotówki. Jakoś tak. Oczywiście musiała się im jakoś odwdzięczyć. Nie umiem już teraz powiedzieć jak – upłynęło za dużo czasu, ale wiem, że nigdy nie zostawiała niespłaconych długów. Ja jednak wtedy przyjmowałem to bez większej wdzięczności. Wydawało mi się, że po prostu tak ułożyło się życie, że mieliśmy farta. Jako dziecko nie analizujesz chyba za bardzo otoczenia i przyjmujesz je za normę bez głębszego zastanowienia. A szkoda. Według wszelkich prawideł nie powinno być Jej stać na wysłanie dziecka w góry. Chlający mąż i pensja pracownika osiedlowego domu kultury, dorastający syn, podręczniki, buty, jedzenie. Sporo wydatków, a dokoła czasy przemian, reforma Balcerowicza, szalejąca inflacja i totalna niepewność: co będzie jutro. To dla mnie późna podstawówka, a korepetycje z fizyki zacząłem dopiero w liceum, więc wtedy nie dokładam się jeszcze nawet do domowego budżetu. Większość chłopaków z bloku, nawet ci w (wydawałoby się) lepszej sytuacji finansowej – zostawali na ferie w mieście – a ja jechałem jakimś cudem na narty. Jak? Teraz nie do końca to rozumiem. Wydaje mi się, że ja na Jej miejscu nie dałbym rady stworzyć siatki powiązań i znajomości, wzajemnych przysług, a czasem czyjejś zwykłej życzliwości, żeby moje córki pojeździły sobie przez tydzień na nartach w górach.

Wszystko dzięki Mojej Mamie. Skoro piszę tu o ludziach, którzy mieli wpływ na moje podróże w góry, na moją jazdę na nartach – absolutnie nie mogło zabraknąć tej notki.

Minęło 34 lata. Śnieg. Narty. Stok. Szybkość. Szklarska-Chile-Laponia-Alaska-Spitsbergen. Narty trochę dłuższe, szybkość trochę większa, ale tak naprawdę wszystko jest takie samo. Tylko słono-gorzki smak łez zmieszanych ze złością zmienił się w metaliczny smak adrenaliny. Dzięki Mamo! Wszystkiego najlepszego!


21 Komentarzy

Przygoda w Portillo

Portillo. Wyciąg krzesełkowy. Obok mnie tubylec. Widać po ciemnej karnacji. Gapi sie na moje narty i głupio się uśmiecha. Patrzę na niego. Na plecach anty-lawinowy ABS a do nóg ma przypięte Salomon Q-115. Tak samo szerokie i (tutaj) nietypowe jak moje Rossi S7. Chyba kumam. Głupio się uśmiecham do niego. Zagaduję po angielsku. Nie. Po niemiecku. Nie. Wiedziałem że rosyjski niewiele zmieni i równie dobrze mógłbym próbować po kaszubsku. On tylko po hiszpańsku a w zasadzie po chilijsku. Zrozumiałem tylko że ma na imię Javier, pracuje w hotelu w Portillo i że dziś ma wolne. Chcę zagadać „może coś razem?”. Javier to akurat rozumie dobrze i kiwa z zapałem głową. Myślę sobie, że może jako „lokal” coś pokaże ciekawego. Dojeżdżamy. Javier pokazuje żebym jechał za nim. Jadę. Zjeżdżamy z trasy. Krótki trawers a potem wszystkie ślady prowadzą w lewo, a on gupek, w kamole największe, między skały chce dalej trawersować. Słabo to wygląda więc delikatnie oponuję. Javier wystawia białe zęby w szczerym uśmiechu, twardo pokazuje na kamole i coś mówi „Rafael, Rafael, cośtam-cośtam”. No dobra raz się żyje. Przeciskamy się jakoś. Dwa razy mam ochotę zawrócić ale jakimś cudem zostaję. Trzeba podejść jeszcze kawałek. Wdrapujemy się 10 czy 20 minut. Javier cały czas do mnie po chilijsku tokuje. Jestem na niego trochę zły. Chociaż może bardziej na siebie. Do czasu…

Po podejściu ukazuje się przede mną południowe zbocze otoczone skałami, 40 stopni nachylenia idealnego nietkniętego, mięciutkiego, dziewiczego, nieprzewianego puchu, przykrywającego wiosenny corn rozgrzany słońcem. Jest niesamowicie. Jazda jaka rzadko. Jedna z tych chwil, które pamiętasz do końca życia… Orgazm. Odlot. Obłęd. Przed włączeniem się na uregulowany stok Javier namawia mnie na postój. (Mamo nie czytaj dalej tej notki). Świeci nisko słońce. Jest pięknie. Andy są epickie. Javier wyciąga jointa. Częstuje. Spalamy. Chill. W dole zamarznięte jezioro. Słońce powoli zachodzi za górę. Javier milknie. Kiwamy głowami. Mamy w głowach ostatnie półtorej godziny. Niesamowity puch. Niesamowite widoki. Braterstwo. Dochodzę do wniosku że bez sensu mówić do Javiera po angielsku bo i tak nic nie rozumie. Więc zaczynam mówić po polsku. W języku Mickiewicza idzie mi jednak lepiej niż w języku Szekspira. „Dzięki Javier za ten zjazd. To było naprawdę dobre.” On kiwa głową. Rozumie. Na pewno rozumie. Za to właśnie kocham samotne wyjazdy na narty.

2014-08-17 10.57.21