nakreche

narty, na wiele sposobów, subiektywnie


Dodaj komentarz >

spotkanie

Tych co nie są na fejsie, albo nie lubią mojego bloga na fejsie (zachęcam przy okazji – polubcie) – zapraszam serdecznie na mój wieczór autorski w kawiarni podróżniczej Szczyt Wszystkiego, przy ulicy Tarczyńskiej w Wawie, w czwartek, 16 lutego, o godzinie 19. Zaproszenie jest otwarte. Spotkanie poprowadzi Jagoda Mytych z bloga Góry Książek, a ja stawiam lampkę wina! 😉

16735287_10154993623675489_458859158_o16730785_10154993479295489_2008616130_n

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzięki za pomoc Justyna! 😉


1 komentarz >

Jedna blondynka pyta drugiej:
-Ty… To jak się w końcu mówi: “Iran” czy “Irak”?

***

W temacie kawału – jest plan na sezon.

Otwieram tym razem wcześnie – w grudniu – Ryanair sprzedawał loty do Bergamo po 39 PLN – kto przegapił – ten dupa.
Potem jeszcze przed feriami – narty z dziewczynkami w Tatrach. W tym sezonie planuję zjechać z trasy dopiero w marcu – we wspomnianym powyżej Iranie – jeśli czytacie bloga regularnie, to wiecie, że od paru miesięcy mam te bilety. Druga połowa marca to znowu Ryanair za 39 PLN, a w kwietniu heliski za kołem podbiegunowym na wiosennym firnie.
Mam też teorię, że rok po igrzyskach w Rio, w nasze lato, a argentyńską zimę, potanieją znacznie bilety do Ameryki Południowej. Biletów będę intensywnie szukał w maju i czerwcu. Jeśli moja teoria będzie prawdziwa, to w lipcu/sierpniu zakończę sezon w wymarzonym San Carlos de Bariloche.

Cały czas nie wiem, kiedy wyjdzie książka… Wydaje się, że w lutym. Przestanę Was tym póki co zamęczać – ale ten temat jest dla mnie priorytetowy.

Jakoś słabo idzie mi dieta… Grunt, że bieganie lepiej – robię regularne dziesiątki, a od tego tygodnia dochodzi mi jeszcze ski-workout z Chodakowską. Suma sumarum, powinienem być sensownie przygotowany.


Dodaj komentarz

Prisma i narty

Jest środek lata a ze wzg na olimpiadę nie lecę na płd półkulę – więc nie jeżdzę, tylko siedzę nad książką. W przerwach sprawdzam co tam w necie. No i jest appka – nazywa się prisma – i przepowiadam, że na 2-3 tygodnie wygra ona internety. Zanim wszyscy się nią znudzą i zaczną hejtować, wrzucam kilka narciarskich fotek przerobionych prismą!

A lato w Warszawie wygląda tak 😉


4 Komentarze

Laponia: efekt fejsbuka

Osiem lat temu przyleciałem do Laponii pierwszy raz. Z lotniska Arlanda w Sztokholmie latały linie lotnicze, których nazwy nie pomnę, ale założę się że już nie istnieją. Pamiętam, że przedział pasażerski nie był oddzielony niczym od kokpitu, a zamiast stewardessy na siedzeniu stał wiklinowy koszyk, z którego każdy brał sobie kanapki. Lotnisko w Kirunie było drewnianym barakiem. Nie było autobusu ani rękawa. Facet z obsługi po prostu przyniósł moje narty na ramieniu do „terminala”. Kiedy mijałem Kirunę jadąc dalej na północ, powoli znikały wszystkie dostępne sieci komórkowe, a potem stacje radia FM. Aut w moim kierunku (wyprzedzających lub wyprzedzanych) nie spotkałem żadnych. Auto z przeciwka trafiało się może raz na pół godziny. Kiedy zobaczyłem, że któreś kolejne ma na dachu narty – zacząłem mrugać do niego światłami, zatrzymaliśmy się obok siebie na poboczach, wyskoczyliśmy i zaczęliśmy się dzielić doświadczeniami „kto gdzie jeździł” i „a może razem”. Miałem wrażenie, że byłem niemal pionierem nart w Laponii. Że zobaczyłem i przeżyłem rzeczy, które dane jest przeżyć bardzo niewielu…

Minęło 8 lat…

Dziś do mikroskopijnego lotniska w Kirunie dwa razy dziennie ze Sztokholmu przylatuje gruby Boeing 737 linii SAS.
Kiedy odwiedzam moją starą znajomą – Minę – właścicielkę pensjonatu w pobliżu parku narodowego Abisko – nie mogę poznać okolicy. Hotele, hostele, biura operatorów wycieczek arktycznych – wszystko w maleńkiej kilkusetosobowej miejscowości, w której jeszcze 8 lat temu stał tylko jej pensjonat, a z pozostałych „atrakcji” był jeszcze tylko sklep i stacja kolejowa. Kiedy dzielę się z nią swoimi spostrzeżeniami, Mina mówi:

– Rafa, kiedy byłeś u nas wtedy, większą część roku było pusto. Teraz sezon trwa na okrągło: od października do marca jest sezon zorzy polarnej. Od marca do maja narciarstwo, heliski, skitury, wędkowanie pod lodem. Od maja do lipca – szaleństwo dni polarnego, słońce o północy. Od lipca do października – trekking, wędkarstwo. Mamy 20 pokoi, 4 kabiny i praktycznie pełne obłożenie okrągły rok.

Osiem lat temu z niemałym trudem znalazłem w szwedzkiej części Laponii dwa helikoptery i latali nimi śmiałkowie albo wariaci. Teraz w samym Abisko na helipadzie stoi trzy, w Bjorklinden kolejne dwa i w Riksgransen trzy. Jest pewnie więcej. Heliski stało się rozrywką znacznie bardziej popularną. W kolejce do heli Amerykanie, Włosi, Irlandczycy, Niemcy. Pełna mieszanka. Kiedyś w grupie latałem z Team Riderami – narciarzami ekstremalnymi sponsorowanymi przez Rossi albo Heada. Facetami, którzy odjeżdzali mi po pierwszych trzech skrętach. Teraz? Myślę, że oni mają swoje prywatne heli, a do mojej grupy dołączyła kobieta(!) na desce(!). Jako jedyny w grupie (ten dziwny Polak) umiem obsługiwać nadajnik lawinowy. Przewodnik konsultuje ze mną trasę przejazdu. Czuję się trochę jak pomocnik („Rafa, ja jadę prawym śladem, ty pojedź lewym obok tych skał. Reszta grupy: macie się zmieścić między nasze ślady”). Czekamy na nich sporo. Szczególnie na kobietę na desce.
W niegdyś pustych dolinach, dziś sporo skuterów snieżnych – coś, co osiem lat temu praktycznie nie istniało, dziś jest chlebem powszednim. W samym Riksgransen wypożyczalni skuterów śnieżnych jest trzy. Moje zdumienie sięgnęło zenitu, kiedy po lądowaniu na jednym ze szczytów, którego jedno ze zboczy było wyjątkowo łagodne, wjechały po chwili dwa skutery śnieżne.

Nie zrozumcie mnie źle. To wciąż *ta sama* Laponia. Radość z nart jest ta sama. Znów przynajmniej parę razy dziennie widzę renifery. I znów przynajmniej raz dziennie je zjadam (są pyszne!). Ale coś się zmieniło. Zdewaluowało. Odwiedźcie koniecznie Laponię póki ma wciąż swój urok.


1 komentarz >

Lotnisko Kiruna: narty na dach

Jezioro Tornetrask: gruby lód – to nieźle wróży. Trzeba dopytać o skutery…

Bardzo stęskniłem się za łosiami… Ale warto było czekać… To wyjątkowe zwierzęta… 


(Ten był długo marynowany w whisky)

Starzy znajomi w Abisko odwiedzeni. 


A już jutro…


4 Komentarze

Za chwilę Arktyka…


Musicie mi wybaczyć. Wiem, że ostatnio Was zaniedbałem. Miałem na głowie projekt związany trochę z nartami, trochę z blogiem – póki co, nie mogę napisać jaki, ale liczę, że w ciągu paru miesięcy będę mógł wyjawić coś więcej (a uważni pewnie i tak wiedzą o co chodzi).
Za chwilę długo oczekiwany wylot na Artykę, do Laponii. Co będzie się działo? Cóż – wiele zależy od pogody – nie chcę zapeszać. Ostatnio byłem w Laponii aż 7 lat temu. Odświeżyłem już stare znajomości, umówiłem się z przewodnikami, odgrzebałem mapy, zarezerwowałem kluczowe sprawy. Jutro pakowanie. 
Lubię przygotowywać się i pakować się na kolejne wyjazdy. Podczas pakowania uwielbiam odnajdywać te drobne artefakty z poprzednich wyjazdów: tag bagażowy z Kirgistanu, rachunek za smażonego halibuta z Alaski, opakowanie po herbacie kupionej w japońskim Sapporo, albo mapa tras chilijskiego Portillo. Każdy taki drobiazg przywołuje wspomnienia. Powoduje często, że przysiadam na chwilę i nie mogę przestać się uśmiechać. Albo dzwonię do Rafała mówiąc „Nie zgadniesz, co właśnie znalazłem!”. Pakowanie na narty pozatrasowe jest dla mnie jakąś celebrą, świętem. Z radością robię z mieszkania koszmarny bałagan, odhaczając kolejne elementy z listy rzeczy do zabrania. Z listy, która przed każdym wyjazdem musi zostać dokładnie przemyślana, dostostosowana do prognoz, planów jazdy i warunków. Uwielbiam nawet zamawiać taksówkę kombi i uwielbiam wywracać przesadnie oczami, kiedy pani przy odprawie na Okęciu tłumaczy mi procedurę nadawania ponadwymiarowego bagażu narciarskiego. Przecież znam to na pamięć. 😉
Zaglądajcie do mnie w najbliższych dniach. 


4 Komentarze

Niebezpieczne przedmioty w bagażu podręcznym? :-)

Jak wiecie, niecałe dwa tygodnie temu nocowałem w jamie śnieżnej w Tatrach. Plecak wypchany na maksa, a w nim cały sprzęt potrzebny do przeżycia – w tym rzecz jasna całkiem spory nóż (w jednej z małych kieszonek).
Dziś narty i lot do Zurychu. Plecak jedzie przez skaner na Okęciu i zanim Pani przerażona zdąży wskazać na ekranie, ja już wiem: chciałem wejść na pokład z dziesięciocentymetrowym ostrzem. Bagaż i narty już nadane. Co robić?

Na szczęście parę tygodni wcześniej odwiedził mnie Kuba (wiem, że to czytasz – pozdrowienia!), i opowiedział mi o identycznej sytuacji sprzed roku. Pomny jego rad wróciłem przed terminal, poszedłem tam, gdzie nie kręci się za wiele osób i gdzie są duże doniczki. Upchnąłem dyskretnie nóż do jednej z nich i przysypałem ziemią. Wracam w poniedziałek. Dam znać, czy przetrwał. 🙂

===

AKTUALIZACJA 14 marca: przetrwał!


Dodaj komentarz

Wspomnienie

Mam 10, 11 lat – jest zima 1987/88. Tatry, Ząb koło Poronina. Jeździmy na oślej łączce: Rano ubijamy stok dostawiając nartę do narty. Potem zjeżdżamy. Bez wyciągu. W Zębie nie ma wtedy żadnego. Po prostu: podchodzimy i zjeżdżamy. Na kolejne sezony czujemy się na tyle pewnie, że robimy stąd freeride do samego Zakopanego i wracamy z nartami autobusem. Wtedy nie wiemy, że to nazywa się „freeride”. Mija ćwierc wieku i historia zatacza koło. Wśród naszych kochanych Górali nie ma już niektórych osób, które były tu wtedy… Ale są nowe – urodziły się maluchy. Na tej samej oślej łączce są dziś moje córki. Nie, nie jeżdżą tutaj – bo kilkaset metrów dalej jest oświetlony i wyratrakowany stok z trzema nowoczesnymi wyciągami. Ale widok z oślej łączki jest identyczny jak wtedy. Lepimy bałwana. Może nawet jutro się przejaśni i widać będzie Giewont. To ona – ośla łączka: