Pisałem już o swojej przygodzie w Portillo TUTAJ. Winien jestem jednak bardziej rzeczowy opis tego miejsca, gdyby ktoś z Was chciał pojechać tam na trasy – a uwierzcie – jest po co. (na wszelki wypadek dodam, że ponieważ to Ameryka Południowa – nazwę tej miejscowości na argentyńsko-chilijskiej granicy czytamy „Portijo”)
To co szokuje w Portillo to liczba czarnych tras. I mówię tu o takich prawdziwych czarnych-czarnych a nie o jakichś włoskich-czarnych albo ciemno-bordowych. Po prostu czarnych jest ponad połowa a reszta to czerwone. Niebieska jest chyba jedna czy dwie – i to bardziej na zasadzie łącznika między czarnymi trasami, albo zjazdu do samego dołu. Tu po prostu jest stromo i bardzo stromo. Nie kojarzę miejscowości w Alpach gdzie byłoby wszędzie TAK stromo jak w Portillo. Na tych najstromszych trasach mamy do dyspozycji specjalne czteroosobowe bardzo szybkie wyciągi talerzykowe: taki „kwartet” talerzyków jest tylko jeden na całym wyciągu, porusza się w przód i tył, i jest uruchamiany na życzenie przez operatora. Wjazd trwa kilkadziesiąt sekund i jest naprawdę szybki. Po wjeździe poprzeczka z talerzykami wraca na swoje miejsce na dole. Ponieważ chętnych jest bardzo niewielu – większość czasu wyciąg stoi. Nie ma żadnych kolejek, po prostu podjeżdżasz, wpinasz się, kciuk w górę do obsługi i ziuuuum na górę. Nie widziałem tego systemu nigdzie w Europie.
Kolejna szokująca rzecz: Portillo otoczone jest zewsząd wysokimi, stromymi i bliskimi górami. Słońce zagląda tutaj naprawdę na krótko. Nie ma restauracji na stokach, nie widać rodzin z dziećmi, nie zaznacie tutaj Apres-ski, nie ma snow-parków, nie wejdziecie po nartach do jacuzzi, a masaż może Wam zrobić najwyżej partner albo partnerka.
Trenują za to reprezentacje narciarstwa alpejskiego. I to nie bylejakie. Widziałem Austriaków i Amerykanów! Przyznaję bez bicia że od czasów Pirmina Zurbiggena i Alberto Tomby, czyli od jakichś 20 lat, jestem na bakier ze znajomością alpejczyków, więc nikogo nie rozpoznałem – ale w sierpniu jeździła tam reprezentacja pieprzonej Austrii i Team USA – czyli sam szczyt pucharu świata! Panowie przez rozgrzewkę nosili na kombinezonach jakieś polary, ale po godzinie je zdjęli i zasuwali w „gumach” w narodowe barwy. Do tego na stoku były obecne całe ich ekipy, trenerzy, obsługa, a wszystkie przejazdy były rejestrowane na video – po prostu full profeska.
Stoki w Portillo są doskonale utrzymane i puste. 90% krzeseł jeździ również pusta. Pozatrasowe narty oprócz mnie nosił tylko Javier, o którym pisałem już wcześniej. To istny raj zarówno dla ludzi którzy szukają wymagających tras i chcą pośmigać na tyczkach, ale też dla freaków narciarstwa pozatrasowego – jak ja. Wypadałoby dodać, że aby cieszyć się fajną i szybką jazdą po trasie, trzeba mieć do tego dobre, twarde narty gigantowe, a nie zbyt miękkie i zbyt szerokie Rossi S7, które miałem ze sobą.
Portillo polecam zdecydowanie bardziej niż pozostałe dwa chilijskie ośrodki w których byłem: Valle Nevado i El Colorado. Jedyny jego mankament, to odległość od Santiago de Chile – ponad 2 godziny drogi, w tym jazda słynną górską drogą „Chrystus Odkupiciel” o której też pisałem już tutaj.
23 października 2014 o 1:42 PM
Niby ładnie i rzeczowo, ale ja osobiście wolałam poetycko opisaną przygodę w Portillo razem z Javierem 🙂
23 października 2014 o 1:44 PM
Myślę, że ten opis jest przydatniejszy dla kogoś kto się tam wybiera. Ale miło, że tamten się podobał! 😉
23 października 2014 o 6:51 PM
Mi też jakoś Javier zapadł w pamięć, hehehe. Ciekawe czemu?
24 października 2014 o 8:25 AM
😉
24 października 2014 o 10:30 AM
jeździłeś bez kijków?
26 października 2014 o 7:58 PM
Tylko przy fotkach – musiałem jakoś trzymać kamerę. Kijki przy plecaku – talerzyki wystają mi zza głowy. 😉
31 października 2014 o 12:36 PM
a ten młodzieniec tam był: http://pl.wikipedia.org/wiki/Marcel_Hirscher ?
1 listopada 2014 o 12:12 AM
niestety nie kojarze… ale widze, ze to jakis nowy Tomba!