Wybaczcie, że wpisy są tak rzadko: większość wieczorów poświęcam na doktorat, inne nieliczne – na narty, no i na bloga zostaje już niewiele czasu. Sezon wciąż przed nami długi… a jego ukoronowaniem będą dla mnie w kwietniu ski-tury w norweskich fiordach – wtedy będę się rozpisywał – obiecuję! Do tego czasu kilka wypadów na weekendy do Austrii, Słowacji i Zakopca, i pewnie kilka wieczorów w Kasinie – w końcu mieszkam w Krakowie.
Dziś chciałem opisać mój drugi Heliskiing w życiu: w Szwajcarii. Jazda w identycznym składzie co opisywana dwa tygodnie temu Monte Rosa – czyli drużyna sponsorowana przez Subaru. Chociaż wysokość na którą wynosi nas helikopter jest tym razem kilkaset metrów niższa niż opisywany wtedy Duforspitze: bo płaściusieńki i idealny do lądowania Alphubel to „tylko” około 4200 mnpm – to deniwelacja/vertical całego zjazdu jest podobny co w przypadku Monte Rosy: bo nie zjeżdżamy w tym przypadku do Zermatt, a do położonej kilkaset metrów niżej wioski o nazwie Tasch w tej samej dolinie.
Jazda podobna do Monte Rosy z kilkoma zasadniczymi różnicami. Pamiętam, że lądowanie na Alphublu obyło się bez żadnych symptomów choroby wysokościowej: może dlatego że 200 metrów niżej, a może dlatego, że byłem kolejne kilka dni w górach i zadziałała aklimatyzacja.
Sam początek jazdy to szreń łamliwa – czyli pojawiająca się na puchu średnio-gruba warstwa zmrożonego śniegu i lodu. Warstwa na tyle wytrzymała, że nie łamie się podczas jazdy na wprost bez krawędziowania, i jednocześnie na tyle słaba, że podczas skrętów pęka, zapadasz się do środka pod nią i musisz wyszarpywać narty „w górę” niemal przy każdym skręcie… Dla mnie szreń łamliwa – to warunki wykańczające, jazda przestaje być przyjemnością a zaczyna być walką. Taki właśnie był sam początek zjazdu… Walka. Na szczęście po kilkuset metrach wjechaliśmy na inną wystawę – gdzie słońce w ostatnich dniach nie operowało tak mocno i podczas dnia śnieg nie topniał by zamarznąć w nocy – i stworzyć opisywany efekt.
Drugi kawałek to już bardziej klasyczne „big mountain” – fajne duże prędkości i dużo endorfin – podobnie jak kilka dni wcześniej na opisywanej na blogu Monte Rosie. Kolejny istotny epizod to ściana. To chyba najbardziej pionowy element po którym zjeżdżałem ever… Ile to mogło być stopni? 70? 75? Ciężko powiedzieć. Oceńcie sami. I w sumie ciężko nazwać to jazdą, bo wygląda to bardziej jak semi-kontrolowany upadek… Było trochę adrenaliny, chociaż ściana miała znacznie krótszą długość (a w zasadzie wysokość) w porównaniu do opisywanej na Monte Rosie rynienki: kilka skrętów i po strachu.
Dalej – jazda między skałami: często mieliśmy kawałki takie jak na fotce poniżej – nie pytajcie mnie którędy przejechałem dokładnie, bo dużo czasu upłynęło. Ale jakoś trzeba było się przecisnąć. Takie fragmenty, szczególnie jeśli pod spodem jest coś niezbyt bezpiecznego, wymagają wiązań skręconych na przynajmniej dwa stopnie w skali DIN więcej niż zwykle. Trzeba niestety iść na kompromis: na szali z jednej strony są Wasze więzadła krzyżowe i ścięgna Achillesa jeśli narta się nie wypnie kiedy powinna, a z drugiej strony: Wasz kręgosłup jeśli narta wypnie się gdy nie powinna: (np. gdy uderzycie w kamień albo skałę, ale normalnie ustalibyście to uderzenie), a Wy przez wypiętą nartę polecicie w skały… Kompromisy są trudneAle wszystko kończy się okay.
Końcówka to potwornie męczący bieg po płaskim. Ile to było kilometrów. 5? 7? Ciężko powiedzieć – w każdym razie na tyle sporo, żeby wypocić hektolitry. Jest to też kolejny przykład świadczący o tym, że freerajd jest dla deskarzy tylko na filmach Redbulla. Nie mam nic do desek, ale Travis Rice bez otaczającej go świty i ze dwóch śmigłowców – nie dałby rady w takiej topografii – możecie mi wierzyć:
Ostatnie kilkadziesiąt metrów gdzie zabrakło śniegu – przeszliśmy na butach po trawie do drogi w dolinie, a do Zermatt wracaliśmy busikiem-taksówką.
Mapa topograficzna okolic zjazdu z Alphubla do Tasch jest do ściągnięcia tutaj. Niemal trzy kilometry deniwelacji – i cały dzień spędzony na zjeździe – wspaniałe wspomnienia…
Do następnego wpisu!