nakreche

narty, na wiele sposobów, subiektywnie

Kite-skiing: początki…

Dodaj komentarz

Dziesięć, może jedenaście lat temu szalałem trochę na desce i latawcu po wodzie. A po ostatnim pobycie na Mazurach, kiedy jedynym stokiem w okolicy była opisywana już na blogu 300-metrowa trasa z Góry Czterech Wiatrów – przyszło mi do głowy, że gdyby tak takiego kajta zaczepić do nart i pójść na jakieś spore zamarznięte jezioro – mogłoby być fajnie. Szczególnie, kiedy kumpel z pracy który regularnie pływa na Helu powiedział mi, że nie mam szans – pomyślałem sobie: „będę pionierem!”.

Zacząłem poszukiwania w necie i okazało się, że dupa ze mnie a nie żaden pionier: dyscyplina jaką sobie wymyśliłem dawno już istnieje i nazywa się kite-skiiing. Mało tego – w Krakowie mieści się firma Kite Junkies: generalnie operują latem w Świnoujściu w okolicy wyspy Uznam, ale w zimie chłopaki się nudzą i śmigają po śniegu. Jednym z właścicieli i instruktorem jest Maciek, którego z tego miejsca pozdrawiam. Nakreśliłem Maćkowi swoje umiejętności w jeździe, doświadczenie z kajtem – i umówiliśmy się na niedzielę w podkrakowskim Pobiedniku Wielkim na lotnisku aeroklubu krakowskiego. No trudno – widocznie nie jest mi dane wymyślać nowych dyscyplin sportowych. Anyway. Do rzeczy.

Kiedy Maciek usłyszał w jak zamierzchłych czasach fruwałem na kajtach – złapał się za głowę – stwierdził, że byłem prawdziwym prekursorem. Latawce na jakich pływałem ponad dekadę temu znacznie różnią się od współczesnych: te teraz mają cztery linki (zamiast dwóch), można podczas lotu regulować kąt natarcia, są znacznie bardziej sterowne, łatwiej startują z ziemi/wody i w są ogóle łatwiejsze w obejściu i mniej narowiste. Pamiętam jak wtedy w Bremerhaven przechodziłem straszne upokorzenia. Byłem wtedy jedyny z kajtem na plaży i zebrał się spory tłumek na około, były jakieś dziewczyny – no rozumiecie. I pamiętam jak ku uciesze całej tej gawiedzi latawiec targał moich truchłem po plaży w tę i nazat. Pamiętam piach w zębach, we włosach, w nosie, w oczach i w ogóle wszędzie. Byłem przygotowany na podobne zdarzenia z tym, że w Pobiedniku na szczęście nie było ludzi.

Zaplanowaliśmy, że 4 godziny powinno wystarczyć, żeby zrobić pierwsze szusy. Po pierwsze – wyszło na to, że została mi w głowie teoria (zawietrzna, nawietrzna, hals, power zone, linki, bezpieczeństwo itd. itd.) Po drugie okazało się, że teraz latawce są NAPRAWDĘ dużo łatwiejsze w lataniu niż kiedyś. No i praktycznie już po godzinie wpiąłem się w narty. Słuchajcie – nie było to może nie-wiadomo-co, ale zobaczcie sami na filmie – szczególnie pod koniec naprawdę fajnie się śmigało. Prędkości nie są co prawda ekstremalne – nie sądzę abym przekroczył czterdzieści-pięćdziesiąt na godzinę, warun śniegowy też nie był jak widać idealny i do tego trzeba było uważać na kretowiska, ale myślę, że jak na first-time-ever nie było źle! Będę zawoził swoje córki na Mazury za trzy tygodnie – myślę, że jeśli lód na jeziorach do tego czasu się utrzyma – na pewno spróbuję tego raz jeszcze, sflimuję i opiszę – może wezmę trochę większą czaszę.

Skomentuj tutaj (pole email jest nieobowiązkowe)...

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.