W oczekiwaniu na kolejny wyjazd – pozwolę sobie na notkę luźno związaną z samymi nartami, lecz opisującą trzy narciarskie stacje w Alpach. Te trzy tytułowe miejscowości w trzech różnych krajach: Sankt Anton am Arlberg na skraju austriackiego Tyrolu, Courchevel we francuskich Trzech Dolinach i St. Moritz w szwajcarskiej Gryzonii – z pozoru nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego.
Słyszałem już dawno temu, że nie jest tam tanio, ale kilkanaście lat temu miałem osobistą misję przetestowania wszystkich większych ośrodków narciarskich w Europie – więc musiałem zawitać i tam, aby wyrobić sobie opinię. Pamiętam, że były to moje początki pracy po studiach, ale jako, że mieszkałem i pracowałem wtedy w Niemczech i zarabiałem w Euro – było mi trochę łatwiej finansowo, chociaż w niektórych przypadkach musiałem jednak zamieszkać nieopodal kurortu i dojeżdżać do opisywanych miejsc w ciągu dnia na samą jazdę na nartach.
Pamiętam też, że spośród tych trzech miejscowości jedynie Courchevel przyciągnęło moją uwagę trasami narciarskimi. Połączenie Courchevel z systemem narciarskim Trzech Dolin daje dostęp do imponującej ilości 600km tras. Do tego dostęp do trzytysięczników Val Thorens powoduje, że warunki będziemy mieć od jesieni do późnej wiosny. Ani St. Moritz, ani St. Anton nie może poszczycić się podobnie imponującą siatką tras. A więc Courchevel oddaję szacunek za jakość, wielkość i zróżnicowanie tras. St. Anton i St. Moritz przyciągnęło moją uwagę zupełnie czymś innym. Być może trasy tam nie są takie złe. Piszę tylko, że zwróciłem uwagę na zupełnie coś innego. A zatem na co? Co łączy te trzy narciarskie stacje?
Od czego by tu zacząć…
Na początek może kilka dowcipów:
Córka noworuskiego biznesmena przychodzi do ojca i oświadcza, że ma zamiar wyjść za mąż:
– Za kogo?
– Za popa.
– Zwariowałaś?
– Serce, nie sługa, tato.
– Dobrze, przyjdźcie razem jutro.
Córka przyprowadza młodego diakona. Jedzą, piją. Ojciec mówi:
– Wiesz, że moja córka co miesiąc musi mieć inną kreację za dziesięć tysięcy dolców? Jak wy będziecie żyć? Jak ty ją utrzymasz?
– Bóg pomoże…
– A w dodatku ona przyzwyczajona co tydzień latać do fryzjera do Paryża. I co?
– Bóg pomoże…
– Ona jeździ tylko Ferrari i Porsche, i musi mieć zawsze najnowszy model. Jak ty sobie wyobrażasz życie z nią?
– Bóg pomoże…
Gdy narzeczony poszedł, córka pyta biznesmena:
– I jak, tato, spodobał ci się?
– Burak – to fakt, ale podobało mi się, jak mnie nazywał bogiem.
========================================================
Nowy Ruski demonstruje gościom swój nowy dom. Zachodzą do salonu przekształconego w galerię, Nowy Ruski się chwali:
– A ten obraz namalował Roztropowicz, a ten zielony to dzieło Czajkowskiego, a ten w kącie to dzielo Prokofiewa!
Jeden z gości nieśmiało pyta:
– Ale ci wszyscy artyści to muzycy…
– Zgadza się, ale jak ja mówię człowiekowi maluj, to on maluje!!
========================================================
W gabinecie chirurga, ze złamaną ręką siedzi nowy ruski.
– Ma pan złamana rękę. Będziemy musieli założyć gips.
– Koleś, jaki gips? Kładź marmur ja płacę!
========================================================
Przychodzi małżeństwo Noworuskich do Luwru.
– Biedniutko tu – mówi mąż
– Biedniutko, ale czyściutko – odpowiada żona
========================================================
A więc jak już się domyślacie – pierwszy czynnik łączący te miejscowości to język rosyjski. Słychać go głównie na ulicach, w knajpach i w butikach, trochę mniej na stokach. Nie chcę wyjść na rusofoba: mam przyjaciół Rosjan – to normalni, fajni ludzie. Ale Rosjanie przebywający w tych miejscowościach to właśnie ta „nowa” grupa Rosjan – jak w dowcipach powyżej.
Porsche czy Hummery pod hotelem należały do tych biedniejszych i bardziej pospolitych marek aut, a zupełnie często było widać Lamborghini i Bentleye.
Wiecie, że w Warszawie nie mamy sklepu Prady albo Louis Vuitton? Co powiecie na Pradę w St Moritz? A na Louis Vuitton w Courchevel? Nie ściemniam! Te butiki naprawdę tam są! I między tymi sklepami przechadzają się z torbami pełnymi zakupów ociekające złotem dziewczyny, a w zasadzie chyba powinienem napisać: modelki. Wychodzą sobie butików ze znudzonymi minami i całe zblazowane. Plac Zbawiciela przy tym wymięka, a warszawskim hipsterom radzę uczyć się swojego zblazowania od ślicznotek z St Moritz.
Byliście na Via Della Stiga w Mediolanie? J No! To mniej-więcej ten klimat. Niestety o ile w Mediolanie są to zawodowe modelki, to w St Anton, St Moritz i Couchevel te piękne dziewczyny są na wakacjach z pięćdziesięcio i sześćdziesięcioletnimi panami z wielkiiiimi brzucholami. Mówiącymi po rosyjsku. I oczywiście – znowu stereotyp: wydaje się, że ci panowie nie doszli do swoich milionów uczciwą drogą.
Menu w restauracjach? Główne dania grubo powyżej 100 euro, co zmusiło mnie do żarcia kabanosów ze SPAR’a (oczywiście nie ma SPAR’a w St Anton). Czułem się tam jak plebs, choć być może ten post to nic innego jak zawiść i zazdrość w stosunku do ludzi którym w życiu się powiodło?
Luksus… zdarzyło mi się jeść trufle kiedyś jak mieszkałem we Francji. Taką odrobinę. Wiecie: z nabożeństwem, kieliszkiem wina, hę-hą, onanizm kulinarny po prostu. A Ruscy w St Moritz kładą je sobie na pizzę! I to GRUBO! Przysięgam. 150 swissów za jedną.
Idę dalej: patrzę helikopter leci. Puls mi rośnie, bo już wtedy ciułałem korporacyjne pensje na swoje pierwsze heli. Więc patrzę w górę i myślę: na który szczyt poleci… Haha. Na szczyt?! Zapomnijcie. Heli jest tam po to, żeby dolecieć do hotelu z lotniska kilkadziesiąt kilometrów dalej (bo przecież prywatny jet nie usiądzie w samej górskiej miejscowości). W zasadzie, jestem gotów zaryzykować, że większość Rosjan z Courchevel w ogóle nie jeździ nawet na nartach, ale woli pić wódkę.
I żeby nie kończyć tak dramatycznie zawistnie, może napiszę tak:
Wielu z nas… ta tłuszcza… która nie może pozwolić sobie na pizzę z truflami za 150 CHF, na wyrzucenie na zakupy w butikach kilku tysięcy euro, czy na lądowanie prajwat dżetem w pobliskim Grenoble – a więc wielu z nas może głupio się poczuć w tych miejscowościach.
Dla całej reszty, dla której wymienione czynności nie są problemem napiszę, że niekoniecznie trasy narciarskie odpowiadają tam cenom – ale cóż. Może to wcale nie chodzi o narty tylko, żeby spotkać się z podobnymi sobie i strzelić sobie tę pizzę z truflami? To już sami musicie zdecydować, bo ja się nie znam…
Przede mną kolejny wyjazd poza trasę: Krippenstein. Mam nadzieję, że warunki pozwolą, aby poszaleć. Postaram się wrzucić jakiś opis w niedzielę.